„Karolka” napisałam w
1997 roku. Nigdy nie lubiłam faceta. Ta wersja jest bardzo skrócona. Wyrzuciłam
kilka części. Został stworzony na prośbę mojej siostry i żeby się nie nudzić w
trakcie mojego długiego pobytu w szpitalu.
PROBLEM KAROLKA
-1-
Dzieci już dorosły,
usamodzielniły się. My marzyliśmy o małym, wiejskim domku tonącym w zieleni
drzew, stojącym z dala od dróg pełnych
warczących , hałasujących samochodów. I oto teraz staliśmy się właścicielami
małego, zadbanego, drewnianego domku z
ogrodem. Przez pierwsze dni zajęci byliśmy urządzaniem się w nim,
zwożeniem naszego dobytku i odnawianiem pomieszczeń, Zdziwił nas trochę napis,
który znaleźliśmy po zdjęciu wiszącego nad drzwiami lustra. Trochę to dziwne
miejsce na lustro, ale poprzedni właściciel sprawiał wrażenie ekscentrycznego.
Napis brzmiał ,,Uwaga na Karolka”. Troszeczkę niżej ktoś dopisał ,,Nie wierzę w
duchy”. Rozbawiło nas to, jednak wieczorem nie było już nam wesoło. Czuliśmy
jakąś niewidzialną obecność. Szkło w kredensie dzwoniło, słyszeliśmy kroki,
chociaż nikogo nie widzieliśmy ,płacz , mocno przytłumiony śmiech,
westchnienia, drzwi niespodziewanie otwierały się. Zjawiska te przypisaliśmy
przeciągom i akustyce domu, ale wieczorem z trudem zasnęliśmy. Po kilku dniach
nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu , że ktoś nas uporczywie obserwuje. Było to
bardzo uciążliwe , irytujące i męczące. Z trudem wytrzymywałam sama w swoim
wymarzonym domku. Wmawiałam sobie ,że to tylko psikusy mojej wybujałej
wyobraźni.
-2-
Mieszkaliśmy w domku już dwa tygodnie.
Mąż jak zwykle pojechał rowerem do najbliższego sklepu po zakupy. Ledwo pojawił
się w drzwiach po powrocie zawołał triumfalnie,, Wiem kim jest Karolek”. Jego
krzyk był tak niespodziewany, że rozlałam herbatę. Spojrzałam na niego zdumiona
a on mówił dalej niczym nie zrażony .
-Karolek to duch faceta.
-Jakiego faceta ? -wyjąkałam z trudem chwytając powietrze.
ponieważ zszokowały mnie krzyki mojego męża , który z natury był bardzo
spokojnym facetem i zawsze daleki był od wydawania z siebie głośniejszych dźwięków,
a teraz wręcz nimi wybuchał.
-Nie wiem jakiego- irytował się mąż- on przyszedł i tu jest-
kontynuował – ale się nie denerwuj, on jest niegroźny. Można się do niego
przyzwyczaić, a nawet polubić. To oswojony duch.
-Wariat jesteś – powiedziałam- co byśmy zrobili z dzikim
duchem?. Podejrzewam, że i tego oswojonego pozbędziemy się z trudem. Kupiliśmy
domek z dzikim lokatorem. Czekaj
Karolku- pomyślałam – już ja znajdę sposób, żeby się ciebie pozbyć.
WYPOWIADAM CI WOJNĘ !!!
-3-
Postanowiłam zabrać się do tępienia
Karolka metodycznie. Z aparatu do mierzenia ciśnienia wyjęłam słuchawki
lekarskie. Pamiętałam , że w filmie ,,Pogromcy Duchów” szukano glutoplazmy,
takiego różowego syropu , który się rozrastał i bulgotał, kiedy ktoś był zły.
Jest to oznaka występowania duchów szkodliwych dla ludzi . Musiałam sprawdzić ,
czy coś takiego gdzieś nie płynęło. Ze
słuchawkami w uszach badałam centymetr po centymetrze podłogę i ściany. Zajęło
mi to kilka dni. Nic nie bulgotało, nie przesuwało się wbrew prawom fizyki. Wysunęłam
wniosek, że Karolek rzeczywiście jest duchem łagodnym. Nadszedł czas na
rozpoczęcie drugiego etapu działań. Zdecydowałam , że poślę męża po worek mąki.
Bądź co bądź 50 kilo to trochę dużo dla kobiety, a faceci nie z takimi
ciężarami sobie radzą. Mąż po wysłuchaniu mojej prośby popatrzył na mnie
podejrzliwie, kiedy wyjaśniłam mu, na co mi tyle mąki. Wreszcie pojechał do
sklepu. Wieczorem, kiedy spał, posypałam mąką wszystkie podłogi. Żeby zgnębić i
pokonać wroga, trzeba poznać jego język i zwyczaje. Karolek się nie odzywał,
więc jego język pozostawał nieznany, musiał się jednak przemieszczać i przez to pozastawiać ślady swojej
działalności i obecności. Nie mógł być aż tak nienamacalny i pozostawiać w nas
jedynie uczucie swojej wszechobecności. Bo nawet słysząc różne dźwięki, nie
byliśmy pewni czy wydawał je on, czy np. stare drzwi albo wiatr.
-4-
Tej nocy nie zmrużyłam oczu.
Nasłuchiwałam . Cisza. Zegar uparcie wybijał godziny. Kiedy wybił trzecią
wstałam. Z latarką w ręce zaczęłam chodzić po pokojach. Zapalałam światła, na mące nie było żadnych
śladów. W świetle latarki nie pojawił się żaden cień. Nic. W kuchni poczułam
, że ktoś się za mną skrada. Odwróciłam
się szybko. Na mące obok moich śladów widać było inne ślady i pojawił się obcy
cień. Przestraszyłam się. Rzuciłam w jego stronę latarką. Trafiłam. Cień
wrzasnął nieludzko i szarpnął się do tyłu. Jego cieniogłowa uległa wyraźnej
deformacji.
-O rany! Ale nabiłam mu guza –pomyślałam.
-Co tu się dzieje?- usłyszałam zaspany głos męża.
-Zabiła mnie, pobiła mnie- jęczał cień Karolka.
Daj coś zimnego-wykrztusiłam z trudem– nabiłam duchowi guza.
-Wariatka, masz przewidzenia – mruczał mąż – robisz awantury
o trzeciej nad ranem, i jeszcze zmarnowałaś tyle mąki…
-Ona nie kłamie-odezwał się
Karolek od strony ściany.
Mężulek odwrócił się , zobaczył cień Karolka i po prostu zemdlał. Teraz było dwóch
do ratowania.
-Słuchaj Karolku- powiedziałam , starając się być miłą,
ponieważ już trochę ochłonęłam z emocji-jeżeli możesz sięgnij z szuflady łyżkę
i przyłóż do guza, jeżeli jest to możliwe
a ja postaram się ocucić mojego
męża. Za chwilę uczciwie porozmawiamy. Cień odszedł w stronę kuchennych szafek
i po chwili usłyszałam brzęk sztućców, a mój kochany mężczyzna skropiony wodą
oprzytomniał, więc wytłumaczyłam mu co i jak się działo. W milczeniu usiedliśmy na taboretach przy
stole. Po chwili przybliżył się do nas słabiutki już cień z łyżką. Taboret odsunął się i łyżka znalazła się na
wysokości naszych oczu. Zachowuje się
jak żywy człowiek -pomyślałam i poczułam
pewną ulgę. W kuchni zapanowała cisza.
-5-
Wiem, że wiecie kim jestem i jak
mam na imię - zaczął Karolek. Obserwuję
Was od chwili w której zdjęliście lustro ze ściany. Nie wiecie, skąd się tu
wziąłem, ale ja też nie wiem. Wiem tylko, że zgubiłem moje ciało. Wiem, że to
dziwne ale naprawdę nie wiem kiedy i jak to zrobiłem i co się z nim stało i
dlaczego się tutaj znalazłem.. Każdy duch ulega przemianie, kiedy jego ciało się rozsypie. Moje ciało musi
gdzieś być, ponieważ ja tutaj ciągle jestem i to już od dłuższego czasu.
Zastanów się co mówisz – powiedziałam. Nie można po prostu
zgubić swojego ciała, przecież to nie szpilka, ma swoją wagę i rozmiary.
Opowiedz wszystko od początku- zdecydował mój mąż.
Od którego- zdenerwował się Karolek i łyżka zakołysała się nerwowo.
Jeżeli od pierwszego początku to będzie to długo trwało. Ja wszystkich moich
przemian chyba już nie pamiętam.
To może opowiedz kiedy zgubiłeś ciało – zaproponowałam.
Dobrze, spróbuję- zgodził się Karolek- ale naprawdę dobrze
nie pamiętam co się stało.
-6-
Obecnie nazywam się Karol
Łopuszkiewicz. Ukończyłem studia i zostałem magistrem filozofii. Pracowałem na
uczelni . Miałem kilka dni urlopu, więc postanowiłem odwiedzić moją narzeczoną
Małgosię . Była najpiękniejszą, najmądrzejszą i najszlachetniejszą dziewczyną
jaką znałem- rozmarzył się Karolek. Tego dnia, kiedy do niej przyjechałem ,
kwitły jabłonie . wszędzie unosił się ich zapach. Był piękny wiosenny dzień , a
ja miałem dla niej wspaniały bukiet kwiatów. Moją narzeczoną zobaczyłem w
ogrodzie. Siała nasiona. Ruszyłem szybciej w jej stronę, ona też mnie zobaczyła. Otworzyłem furtkę, wbiegłem między
drzewa i wtedy usłyszałem jej przeraźliwy krzyk. Przebiegła obok mnie.
- Karol, Karolku gdzie jesteś !-krzyczała , a ja nie
rozumiałem co się dzieje, co się stało. Na stole zaczęły pojawiać się mokre
plamy, coraz więcej i więcej..
Chcieliśmy go pocieszyć, ale jak się pociesza ducha?
-Co właściwie się z Tobą stało? -spytał mąż.
-Nie wiem –szlochał Karolek – nie wiem co się stało i jak
się tu znalazłem . Wiem, że ciało żyje, bo czuję ból , mogę płakać, pozostawiam
ślady, rzucam cień, ale nie wiem co się stało i gdzie ono jest. Łyżka odwróciła
się w moja stronę.
-Powiedz , jak chciałaś się mnie pozbyć ?
- Nic ciekawego- odpowiedziałam. – sprowadziłabym różdżkarza
albo egzorcystę, chociaż co do tego pomysłu miałam wątpliwości. Przecież egzorcyści
są księżmi, a ci uważają , że są nieomylni. Gdyby to była prawda , co tydzień
wygrywaliby w totolotka. Nic o takim fenomenie nie słyszałam, dlatego mój
pomysł tracił na wiarygodności i możliwości realizacji. Mógł nawet przynieść
inne , niż przewidywane skutki. Wyszukałabym
zaklęcia na duchy, kupiła stosowne amulety, na pewno coś bym wymyśliła.
Rysiu patrzył na mnie zdumiony, jakby zobaczył żurawia w kapciach.
To by były kosztowne eksperymenty – wymruczał.
-Ominęła mnie niezła zabawa-roześmiał się Karol -co teraz
zrobisz?
-Teraz powiem Wam dobranoc i pójdę spać. Opuściłam kuchnię.
-7-
Obudziły mnie dziwne zapachy i
hałasy. Spojrzałam na zegarek. Ósma. Rety , zaspałam. Dobrze , że dzisiaj jest
niedziela- pomyślałam. Szybko doprowadziłam się do porządku i poszłam do
kuchni. Zamierzałam posprzątać rozsypaną mąką. Zamurowało mnie w drzwiach..
Stałam i nie wierzyłam własnym oczom. Kuchnia tonęła w łupinach, mąka na podłodze
rozmazała się w artystyczne smugi, po niej z wdziękiem ślizgał się mąż. Garnki
przesuwały się w różnych kierunkach, ich zawartość zmieniała się błyskawicznie.
Z sufitu kapała dziwna piana. Panowie świetnie się bawili. Nawet mnie nie
zauważyli.
-Co tu się dzieje?- zapytałam.
- Karol w jednym z wcieleń był
kucharzem, dawno nie gotował, więc troszeczkę wyszedł z wprawy. Stara się sobie
przypomnieć jak się gotowało różne potrawy. Teraz szykuje lekką potrawę na
śniadanie- wyszeptał mąż.
- Dlaczego szepczesz?-zapytałam.
-Bo Karol pracuje w natchnieniu,
a ja jestem jego pomocnikiem – dumnie wypiął pierś – wspieram mistrza w
działaniach.
-A ta plama na suficie?
-Drobnostka, zamaluje się. Karol robił specjalną
herbatę i dodawał do niej różne dodatki ,
przyprawy. Chciał ją podgrzać w szybkowarze, ale chyba dobrze go nie zakręcił.
Nie nadaje się już do użytku.
-Kto Karol ?
- Nie, napój i garnek. Stwierdził flegmatycznie.
Wolałam wyjść z kuchni , bo za chwilę więcej dusz mogło
szukać ciała. Dosyć długo studziłam budzącą się we mnie chęć mordu.
Posprzątałam mąkę w pozostałych pomieszczeniach, pootwierałam okna. Weszło
poranne, rześkie powietrze . Z ogrodu wpłynął zapach kwiatów i wesoły śpiew
ptaków. Sięgnęłam z regału książkę i zaczęłam czytać. Nic tak nie uspokaja jak
dobra lektura. Około dziesiątej pojawił się mąż. Nie odzywałam się przeczuwając
kłopoty.
-Kuchnię posprzątałem z tego bałaganu…
-I co z tego? – przerwałam.
-Jestem głodny jak wilk
-A danie Karolka?
-Było niejadalne, spalił wszystko.
-To podgrzej kiełbasę.
-Spalona.
Pomidory?
Już niejadalne.
Ryby i sery? – drążyłam dalej.
- Nic nie zostało.
Pełna złych przeczuć poszłam do kuchni. Wszystkie garnki
były przypalone, lodówka świeciła pustkami
-Hej! zawołałam-, ktoś się przechwalał, że był kucharzem,
gdzie się podziały wyszukane potrawy?
-Byłem – usłyszałam głos zza kredensu-wyszedłem z wprawy.
Później opowiesz-stwierdziłam – teraz musimy coś zjeść.
Ja nie muszę-
stwierdził Karolek- nie czuję głodu.
Zgrzytnęłam zębami i rzuciłam w stronę głosu drewnianą
łopatkę która wpadła mi w ręce. Głos umilkł ,a sapanie świadczyło o
zdenerwowanie ducha. Udało mi się znaleźć słoik z bigosem. Nie ma to jak domowe
zaprawy. Po śniadaniu darowaliśmy Karolkowi winy, a on opowiedział nam tę
historię.
-8-
Po śmierci Henryka VIII- zaczął
opowiadać Karol- władzę w Anglii przez sześć lat sprawował jego syn Edward.
Było to mądre ,ale chorowite dziecko,
więc trudy władzy szybko go wyczerpały. Po jego śmierci rządy objęła Maria,
żona Filipa Hiszpańskiego. Jej rządy trwały krótko , ale były bardzo krwawe. Za
jej panowania doszło do prześladowań religijnych i wielu niewinnych ludzi
straciło życie. Anglię wplątała w niepotrzebne wojny w których wielu jej poddanych straciło życie.
Nazywaliśmy ją ,,Krwawa Mery”. To były złe czasy i zła królowa. Po jej śmierci
17 listopada 1558 roku Elżbieta, córka Anny Boleyn i Henryka VIII wstąpiła na
tron. W tym uroczystym dniu mając 11 lat zostałem pomocnikiem kucharza. Byłem
ciekawy życia dworskiego. Moje uszy wychwytywały wszelkie nowinki. Czasami
widywałem przez okno młodą królową , jak spacerowała w otoczeniu dworek. Każdy
kto przebywał na dworze królewskim musiał mieć w swoich żyłach chociaż trochę
błękitnej krwi. W kuchni mieliśmy sporo pracy. Oprócz codziennych posiłków, w
zamku często były wydawane przyjęcia ku czci dostojnych gości, posłów, lub bale
ku czci królowej. W służbie jej królewskiej maści, każdy początkujący sługa
dostawał się pod opiekę sługi stojącego wyżej w hierarchii. Ten uczył go
dworskich manier, aby jego podopieczny potrafił się właściwie zachować podczas
spotkania z damą, rycerzem, albo samą królową oraz uczył tajników zawodu. Mnie
pod opiekę wziął pomocnik kucharza Tom. Oj nie raz bolała mnie głowa, kręgosłup
i poniżej kręgosłupa , od nauki ukłonów, właściwego nakrywania do stołu,
obsługi gości, etykiety i ogłady towarzyskiej. Najważniejsza była nauka
czytania, pisania , rachunków ,znajomość geografii i gotowania. Z dworskim
obyciem miałem spore problemy, w kuchni robiłem jednak postępy, więc Tom był ze
mnie zadowolony. Szybko nauczyłem się rozróżniać po zapachu przyprawy korzenne
i oceniać ich jakość. Rozpoznawać owoce i warzywa, określać skąd przybywają i
jak się je przyrządza. Oceniać świeżość mięs i wędlin , nazywać je, odpowiednio
kroić i przyrządzać. Nauczyłem się odczytywać receptury na ciasta i potrawy,
ale ciągle myliłem pojęcia wag . Te wszystkie funty, pudy, uncje i inne ciągle
mi się myliły. W wolnych chwilach biegałem za miejskie mury. Tam wędrowni
aktorzy szykowali dekoracje do przedstawień, robili próby. Nie wolno im było dawać
przedstawień w miastach. Wierzono ,że roznoszą choroby, a poza tym zakłócaliby
porządek. Elżbietę fascynował teatr, więc zdarzało się, że aktorzy występowali
w zamku przed obliczem królowej i jeżeli byli dobrzy, mogli liczyć na sowite
wynagrodzenie. Gościem królowej Elżbiety bywał sam Wiliam Szekspir. Widziałem
go kiedyś przez szparę w drzwiach podczas przygotowań do premiery ,,Romea i
Julii”. Ten niepozorny człowiek robił niesamowite wrażenie, wręcz kipiał
energią. Jego aktorzy, starali się spełniać jego życzenia w lot. Ciężko
pracowali nad każdą sceną sztuki. Byłem również świadkiem jak do kuchni wszedł
sam Walter Raleig’h, podróżnik i odkrywca. Jego służący wniósł za nim worek
pełen szarych bulw. Zawołał głównego kucharza, dokładnie wyjaśniał jak je
przyrządzić i osobiście nadzorował przygotowanie potraw. Te bulwy to były
ziemniaki. Pierwsze w Europie. Na początku były przez arystokrację traktowane
wyłącznie jako roślina dekoracyjna i hodowane w oranżeriach z innymi
egzotycznymi roślinami. Patrząc na sir Wiliama, postanowiłem , że tak jak on
zostanę podróżnikiem i odkrywcą nowych lądów. Wieczorem spakowałem mój worek
podróżny i poszedłem do portu. Port mimo późnej pory tętnił życiem. Pełen
był statków, kupców i marynarzy,
żebraków i włóczęgów, szulerów i różnych innych typów. Upatrzyłem sobie statek
zacumowany na uboczu. Akurat wnoszono na jego pokład i pod pokład beczki.
Postanowiłem wnieść jedną z nich pod pokład i tam się ukryć. Zorientowałem się,
że noszono beczki z kiszoną kapustą. Wziąłem jedną z nich i z tragarzami
ruszyłem pod pokład. Było na tyle ciemno i tłoczno, że nikt na mnie nie zwrócił
uwagi. Zaniosłem beczkę na wskazane miejsce. Marynarze wprawnie przywiązywali
je linami do słupów. Odsunąłem się troszeczkę w półcień, gdzie nie docierało
światło świec i ukryłem się między przywiązanymi już beczkami. Na każdej beczce
wypisana była nazwa statku ,,Szczęśliwa Gwiazda ‘’Trudno o bardziej szczęśliwą dla mnie nazwę – pomyślałem.
Rzuciłem mój worek na pokład, wsunąłem się bardziej między beczki i zasnąłem.
Kiedy statek wyszedł w morze opuściłem moją kryjówkę. Przy świetle księżyca
obejrzałem pomieszczenie. Ładownia składała się z dwóch części połączonych ze
sobą i mających oddzielne wejścia z pokładu. W części której byłem wisiało
wędzone mięso, w skrzyniach były owoce i warzywa, w beczkach kiszone ogórki i
kapusta. W ładowni stały beczki ze słodką wodą, piwem, winem i rumem. Głód mi
nie groził. Najadłem się i położyłem spać. Wcześnie rano obudziło mnie zimno.
Postanowiłem znaleźć cieplejszą kryjówkę, dlatego zajrzałem do ładowni obok. To
był prawdziwy arsenał. Były tam pistolety, noże, rusznice, szable, proch w
skrzyniach, zwoje lontów. Nie zdziwiło mnie to. Na morzach i oceanach grasowali
piraci. Łatwo można było ich spotkać, dlatego każdy statek był uzbrojony po
uszy, a załoga była zaprawiona w walkach. Przegrana kosztowała drogo. Zdarzało
się ,że statek wychodził w morze i nikt więcej go nie widział ani o nim nie
słyszał. Z ładowni do góry prowadziła drabina. Wszedłem ostrożnie na nią i wyjrzałem. Tyłem do mnie, przy armatach
siedzieli marynarze. Rozmawiali. Zacząłem się przysłuchiwać. Ścierpła mi skóra.
Byłem na pirackim statku Jej Królewskiej Mości. Jęknąłem. Marynarze odwrócili
się. Nie miałem dokąd uciec.
–Kim jesteś chłoptasiu ?- zapytał jeden z nich.
-Nie widzisz Jim , pasażer na gapę- roześmiał się drugi.
-Wyrzućmy go za burtę!- zawołał trzeci pirat.
Na moje szczęście Jim zdecydował, że zaprowadzi mnie do
kapitana. Kapitan przesłuchał mnie dokładnie i postanowił, że będę pomocnikiem
okrętowego kuka, czyli kucharza. Kukiem był starszy , siwy marynarz o wesołych
oczach. Wołano na niego Bert. Opłynął na statkach prawie cały świat. Od niego
dowiedziałem się , że będziemy polować na statki płynące z Ameryki do Europy z
towarami. Oczywiście oszczędzamy statki z banderą Królestwa. Od razu musiałem
ostro wziąć się do pracy. Bert wyznaczył mi sporo obowiązków, a marynarze z
wdzięczności, że pozbyli się dyżurów w kuchni, dorzucili mi sprzątanie pokładu.
W wolnych chwilach uczyłem się marynarskiego życia. Musiałem poznać nazwy
żagli, do czego one służą, wciągać je na maszty, bo w czasie sztormu każda para
rąk jest potrzebna ,nazywać i wiązać marynarskie węzły, a Jim uczył mnie
posługiwania się bronią, ponieważ każdy pirat musi umieć walczyć. Uczył mnie
rzucania nożem, szermierki, strzelania z pistoletu do celu, obsługi działa.
Wieczorami wychodziliśmy z Bertem z dusznej kuchni na pokład. Bert pokazywał mi
gwiazdy. Nazywał je , objaśniał jak
orientować się dzięki nim w położeniu statku i obranym przez niego kierunku. Pokazywał
różne zjawiska atmosferyczne, kształty chmur i jak dzięki nim przewidzieć
pogodę. Radził mi, żebym przy pierwszej możliwej okazji opuścił piracką łajbę. Ja
uczyłem Go czytać, pisać, gotować wykwintne dania, elegancko nakrywać stół i
obsługiwać gości. Byłem bardzo ciekawy, dlaczego Bert tak bardzo chce czytać i
pisać. Dopiero kiedy otworzył swój marynarski kuferek zrozumiałem. Bert oprócz
przedmiotów potrzebnych każdemu marynarzowi, miał w swoim kufrze książki. Były
ono oprawione w złoto i klejnoty. Już same ich oprawy stanowiły majątek. Jednak
Berta nie interesowała ich wartość materialna, tylko zawarta w nich treść,
dlatego tak zapamiętale uczył się czytać i liczyć. Były to stare książki
kucharskie i żywoty świętych. Po trzech
tygodniach rejsu na horyzoncie pojawił
się inny statek. Na maszcie naszego statku pojawiła się piracka bandera. Bert
wciągnął mnie do kuchni i zabarykadował stołem drzwi. Wyciągnął ukryty krzyż i
zaczął się modlić. Osłupiałem. On był katolikiem , a przecież my Anglicy
jesteśmy anglikanami. Bardzo go lubiłem
i zdałem sobie sprawę, że jeżeli zdradzę jego sekret , to zawiśnie na reji. Naszym okrętem zaczęły wstrząsać strzały
armatnie, potem usłyszałem straszliwy huk i trzask. . Wstrząs rzucił nas na
podłogę. Rozległy się strzały z pistoletów, zgrzyty szabli, straszliwe wrzaski,
wulgarne słowa, jęki , słowa błagające o litość. Wreszcie wszystko ucichło. Wyszliśmy
na pokład. Zaatakowany przez nas okręt płonął i pomału zanurzał się w wodzie.
Zauważyłem na nim szarpiących się, powiązanych, tonących wraz ze swoim okrętem
ludzi . Statek miał dziurę w burcie, połamane maszty, płonące żagle. Żywi i
martwi pogrążali się w głębinie. Nikt nie okazywał im żadnej litości. To kolejny okręt który na
morzach zaginie bez śladu,. Na naszym
pokładzie leżały obcięte ręce, nogi, głowy. Zabici szczerzyli zęby w ostatnim
uśmiechu. Pokład tonął we krwi. . Zrobiło mi się ciemno w oczach, zaczęło
dzwonić w uszach, zemdlałem…Kiedy odzyskałem przytomność statek był posprzątany, ładunek przeniesiony
do ładowni a marynarze zadowoleni pili rum.
Tydzień później natknęliśmy się
na hiszpański okręt wojenny. Ci którzy przeżyli bitwę zawiśli na rejach. Taki
los czekał każdego schwytanego pirata. My mieliśmy szczęście. Bert zginął od
kuli z pistoletu a ja od ciosu szabli. To był koniec mojej marynarskiej
edukacji. Szkoda , bo zapowiadałem się na niezłego marynarza i odkrywcę-
zakończył Karol.
Kto idzie na spacer? – zapytałam- bo ja muszę
zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszłam.
Spacerowałam chwilę po ogrodzie i myślałam o upływającym czasie. Usiadłam na
ławeczce pod drzewem i wyciągnęłam rękę w stronę kwitnącej gałęzi .Między
kwiatami fruwały pszczoły i trzmiele. Kiedy poniosłam rękę cyfry na tarczy
zegarka zniknęły, pojawiły się kiedy rękę cofnęłam. Powtórzyłam to kilka razy.
Zegarek zachowywał się tak samo. Psuje się stary eletronik – pomyślałam- trzeba
go oddać do naprawy. Nie zawracałam sobie więcej zaobserwowanym faktem głowy.
-9-
Tego dnia wzięłam się za porządki
w kuchni. Rozpakowywałam nienaruszone do tej pory kartony z porcelaną, garnkami
i nieużywanym jeszcze sprzętem . Karolek wynosił puste kartony do worka
na makulaturę.
-Gdzie masz srebra albo złota ?- zapytał w pewnym momencie.
- Nie mam żadnych srebrnych, a tym bardziej złotych nakryć-
odpowiedziałam.
-Szkoda-westchnął- zawsze lubiłem je czyścić. To prawdziwa
sztuka. Masz może biżuterię do czyszczenia?
- Mam pierścionek zaręczynowy i obrączkę-powiedziałam i
pokazałam moją biżuterię.
Na widok pierścionka zamilkł. Po dłuższej chwili wyszeptał-
„ podobny ofiarowałem mojej Klarze.
-Kto to był?- zapytałam . Czułam, że usłyszę nową historię.
-Usiądź wygodnie-powiedział Karol- to długa opowieść
-10-
Był rok 1864 –zaczął Karol. W
Ameryce trwała wojna Północy z Południem, w Polsce trwało powstanie styczniowe.
Był to okres wzniosłych haseł ; pracy od podstaw, równości między ludźmi ,
pojawiły się hasła o równości kobiet,
trwa rozwój technologiczny w wielu krajach. To czas wynalazków. Byłem wtedy
studentem prawa i żadne romantyczne myśli i ideały nie miały do mnie dostępu.
Miałem jasno wytyczone plany życiowe i skrupulatnie je realizowałem. W
kamienicy wynajmowałem pokój z kuchnią z trzema innymi kolegami. Pieniądze na czynsz , opłaty za naukę i na życie
zarabialiśmy dając korepetycje. W ten sposób w zarabiali na życie studenci i
studentki. Klarę spotkałem u mojej pracodawczyni , pani Kornakiewiczowej.
Uczyłem jej córki geografii, chemii i rachunków. Pewnego dnia Klara weszła do
pokoju w którym uczyłem dziewczynki. Zapomniała notatek z wykładów. Uczyła
dziewczynki muzyki, rysunków i niemieckiego oraz francuskiego. Myślałem wtedy,
że to wiosna weszła do tej mieszczańskiej kamienicy. Słyszałem świergot ptaków,
czułem zapach kwiatów, a w pokoju jaśniej zaświeciło słońce. Moje serce zaczęło
wyprawiać niesamowite harce ,a twarz oblała purpura i poczułem niesamowity żar.
-Ale go wzięło- usłyszałem głos starszej uczennicy Anieli.
- Ciekawe , jak długo będzie tak stał?-szepnęła Marta
młodsza.
-Źle się Pan czuje? - dotarł do mnie głos Klary. Myślałem,
że słyszę głos anioła i jestem w raju.
- Bosko, anielsko- wyszeptałem i zaniemówiłem, urwała mi się
fonia, moje oczy chłonęły cudne zjawisko.
-Uszczypnijmy go- usłyszałem złośliwy szept Anieli.
-Lepiej wrzućmy do wody- zaproponowała Marta- przecież on
cały płonie. Studni nie starczy, żeby go ugasić.
-Chce Pan wody? -szepnęła panna Klara.
Jaka ona była piękna,
a ten delikatny rumieniec na jej twarzy przypominał delikatne płatki kwiatu
jabłoni. Stałem jak słup soli. Do saloniku weszła pani Kornakiewiczowa.
Szacowna dama popatrzyła na nas i serdecznie się roześmiała.
- Oj młodzi , młodzi- śmiała się serdecznie- przed chwilą
pan Tomasz mówił , że jednostka nic nie
znaczy, liczy się tylko grupa i jej siła w działaniu, myśl trzeba mieć
przytomną, umysł otwarty i bystry. Coś pan Tomasz teraz nie bardzo przytomnie
wygląda, zupełnie jak mój mąż, kiedy zobaczył mnie pierwszy raz na balu. Był
takim męskim, przystojnym brunetem. Kobiety za nim szalały, ale on widział i
kochał tylko mnie. Całe życie dbał o mnie i dziewczynki , opiekował się nami i
dbał o nasz rozwój duchowy i intelektualny. To było naturalne . jako badacz
obracał się w kręgach ludzi uczonych i kulturalnych. Panno Klaro zabiorę pannę
teraz do saloniku , gdzie omówimy postępy dziewczynek w nauce i dalsze ich
kształcenie, a kawaler Tomasz powróci do przerwanych zajęć.
Kiedy wyszły świat
zrobił się smutny i szary. Mrok spowił moją duszę. Od dziewczynek dowiedziałem
się, kiedy mają zajęcia z panna Klarą i kiedy się one kończą. Cierpliwie
pilnowałem wejścia do kamienicy przy ulicy Lipowej. Bardzo chciałem przeprosić pannę
za wstyd na który ją naraziłem. Kiedy
wyszła podszedłem do niej i skłoniłem się elegancko.
--Tomasz jestem- powiedziałem- Tomasz Kleczyński. Wiem ,że
popełniam nietakt zaczepiając pannę na ulicy, ale bardzo chcę przeprosić ją za niefortunną sytuacje na która ją
naraziłem. Czuję się zobowiązany do wynagrodzenia pannie krzywdy, którą niechcący
wyrządziłem. Słabym usprawiedliwieniem dla mnie jest fakt , iż byłem i nadal
jestem pod wielkim wrażeniem panny wdzięku, urody i delikatności. Niech panna
mówi co mam zrobić, abyś nie czuła do mnie żalu.
Cóż , ja mówiłem a
panna patrzyła na mnie najpierw mocno zdziwiona , a potem coraz bardziej
zdenerwowana. Zacząłem tracić nadzieję na zawarcie znajomości.
-Chodźmy gdzieś- powiedziała panna- wstyd tak stać na ulicy.
Poszliśmy do pobliskiej cukierenki. Kupiliśmy po ciastku i
usiedliśmy przy stoliku.
-Niech kawaler opowie coś o sobie zaproponowała.
- Nazywam się Tomasz Kleczyński -zacząłem. Studiuję prawo.
Mój ojciec był rejentem. Miałem jeszcze dwoje rodzeństwa , ale zmarli w
dzieciństwie na szkarlatynę. Ja uniknąłem tej choroby. Okazałem się zdolnym i
pilnym uczniem w szkołach, więc rodzice wymyślili, że zostanę adwokatem i
otworzę własna kancelarię adwokacką. Obydwoje już nie żyją, a ja wynająłem nasz
domek i już trzeci rok studiuje prawo. Utrzymuję się z korepetycji, a pieniądze
odkładam, bo praktyki i założenie
własnej kancelarii będzie sporo kosztowało, a czasy są niepewne. Rodzicom
obiecałem ,że się ożenię, założę rodzinę i nie będę się narażał. Prowadzę
szare studenckie życie. A panna co
studiujesz, i jakie masz plany? - zapytałem.
-Studiuję na Akademii Sztuk
Pięknych, gdzie zgłębiam techniki rzeźby i malarstwa, dodatkowo uczęszczam na wykłady z filozofii, co pozwala mi inaczej spojrzeć na prawa
rządzące światem, oraz lepiej kształtować swoje myśli i wypowiedzi .Interesuje mnie historia narodów i
wpływ jednostki na dzieje świata.
-I tak ogólnie jakie wnioski panna wysunęła, odnosząc je do
ostatnich wydarzeń, mam na myśli oczywiście powstanie. Zapytałem szczerze
zainteresowany, ponieważ rozmowa z osobą inteligentną jest zawsze ciekawa i
kształcąca.
-Cóż –odpowiedziała-prawdą jest, że historia kołem się toczy.
Po epokach postępu, następują czasy egzaltacji, w których poświęcenie jednostki
przysłania osiągnięcia mas ludzkich. Nie liczą się osiągnięcia epoki
poprzedzającej, a jednostki wartościowe giną w niepotrzebnych zrywach. Będzie
to trwało do osiągnięcia przez nas niepodległości. Kiedy już ją osiągniemy,
zaczniemy zwalczać jednostki nieprzystosowane, myślące inaczej niż większość.
-To panny teorie i samodzielne wnioski? - spytałem.
-Nie, to przeróbka teorii Hipolita Taine’a i Darwina do obecnych czasów.
-Dlaczego panna tak myślisz o powstaniu, skąd w tobie tyle
rozgoryczenia?
-Nic na nim nie zyskaliśmy, a wiele straciliśmy. Przegrywamy
walkę. Zaborcy są znowu górą . Ludzkie ofiary poniesione zostały na marne. Dwaj
moi bracia zginęli, trzeci najmłodszy, dostał się do niewoli. Trafił na Syberię,
ma tylko siedemnaście lat. Czy ich poświęcenie miało sens? Przecież już widać,
że powstanie było źle przygotowane. Błędy w dowodzeniu, słabe uzbrojenie, obojętność
samych Polaków. Tylko nieliczni z innych zaborów przekradali się , żeby
wesprzeć powstańców. Wojna to straszna rzecz. Zakończyła a w jej głosie słychać
było wielki smutek, bezsilność i żal.
Tu Karol zwrócił się do mnie;
-Wiesz Wandziu, to co mówiła Klara, mówiło wielu Polaków w
tym czasie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że powstanie już było skazane na porażkę,
że poniesiemy klęskę, mimo, że ono jeszcze trwało. Starano się uratować co się da i ile się da.
Odcisnęło ono piętno na życiu wielu Polaków, obojętnie w jakim żyli zaborze.
Oprócz tych, co brali bezpośredni udział w walce, byli tacy co pomagali
powstańcom, ukrywali przed zaborcami, pomagali uciec za granicę, przesyłali
broń, lekarstwa, żywność. Byli wśród nas też zdrajcy i tchórze, gotowi wydać wrogom własnego brata
i najbiedniejsi, którym było wszystko jedno kto wygra a kto przegra, ponieważ
nikt nie myślał o ulżeniu im w niedoli, a każdy wykorzystywał i poniżał ile tylko mógł. Nie raz byli traktowani
jak zwierzęta, albo gorzej. Pozostali oni obojętni na bieg historii, ale i też
odczuli konsekwencje upadku powstania.
- Powiedz nam w jaki sposób powstanie wpłynęło na wasze
życie? – odezwał się mój mąż , który przysłuchiwał się opowiadaniu.
-Cóż, - mówił Karol- Klara pochodziła z mieszczańskiej
rodziny, czynnie pomagającej powstańcom. Żeby uchronić Klarę przed szykanami,
rodzice wysłali ją do krewnej do Poznania i zakazali wracać w rodzinne strony.
Tutaj rozpoczęła studia. Kobieta- studentka była szokującym zjawiskiem dla
mężczyzn, którzy uważali, że miejsce kobiety jest w domu, przy kuchni, mężu i
dzieciach. Moja Klara była kobietą wyemancypowaną, co nie zawsze ułatwiało jej
życie. Ruch emancypacyjny kobiet dopiero się rozwijał. Kobiety zaczęły chodzić
na studia, podejmowały pracę, przestawały być zależne od mężczyzn. Były
nauczycielkami, lekarkami, sekretarkami. Możliwości świata dopiero przed
kobietami się otwierały, chociaż w naszym kraju działo się to wolniej, niż w
innych częściach Europy i chyba nie tak burzliwie. Postawa Klary mi imponowała,
jej samodzielny tok myślenia, wyrażania myśli, otwarcie na nowości naukowe. Spotykaliśmy
się ze sobą w miarę naszych możliwości. Dowiedział się o tym mój wuj, ze strony
matki . Miał on pieczę nad moim małym majątkiem . Ślub matki uważał za
mezalians i za życia ojca nie utrzymywał z nami kontaktu. Nie popierał moich
studiów prawniczych. Chętniej by mnie widział na studiach ekonomicznych albo
rolniczych. Uważał on , że należy żyć w zgodzie z zaborcą i dbać tylko o swój
majątek i o siebie. Zaciekle tępił wszelkie przejawy postępu.
- „Za naszych ojców i dziadów lepiej bywało”- zawsze mówił i
uparcie się tego trzymał, a światem kobiety miała być kuchnia , wyszywanie,
czytanie romansów i zabawianie gości. Dowiedział się o moich spotkaniach z
Klarą i zażądał natychmiastowego z nią zerwania. Miałem jechać do jego
majątku i ożenić się z panną przez niego
wybraną, z dużym majątkiem i pustą głową. Pokłóciłem się z nim, a on mnie
wydziedziczył. Byłem ciągle zakochany w Klarze. Po długiej znajomości,
otoczeniu jej i jej ciotki opieką oświadczyłem się i zostałem przyjęty. Nasza
miłość rozkwitała z dnia na dzień. Po ślubie zamieszkaliśmy u jej ciotki.
Zdobyłem praktykę w Kancelarii Adwokackiej i powoli wspinałem się po szczeblach
kariery zawodowej. Zostałem wziętym adwokatem. Klara pisała artykuły do prasy ,oczywiście
pod pseudonimem. Prowadziła kursy malarskie i w ten sposób wzbogacała nasz
domowy budżet. Dorobiliśmy się trójki dzieci i dość sporego kapitału. Zginąłem
w zasadzce zakłuty nożem. Była to zemsta za to, że pomagałem Polakom odzyskiwać
zagrabione przez zaborców majątki na drodze sądowej. W owych czasach wyroki
sądowe były świętością, chociaż sędziowie w tych procesach byli często
stronniczy. Wygrać nie było łatwo. Klara w wieku czterdziestu trzech lat
zastała wdową. Na szczęście dzięki naszym oszczędnościom miała zapewniony byt,
a dzieci edukację jaką tylko zapragnęły.
-11-
Karolku- zastanowiłam się , po
przejrzeniu „Leksykonu Duchów” – czy ty nie jesteś po prostu pechowym
duchem. Przecież ty nie umierasz normalnie , tylko giniesz tragicznie albo
gubisz ciało. To chyba nie jest normalne nawet w świecie duchów.
- Nie jest tak tragicznie-
mitygował mnie Karolek- mogę policzyć moje tragiczne zgony na palcach.
- Dobrze, policzymy- zgodziłam
się- zaczynaj.
-12-
Pierwsze moje wcielenie, które
pamiętam, było w epoce jaskiniowej. Nie potrafię wskazać miejsca , gdzie to
było i kiedy to było. Pewną wskazówką może być fakt, że polowaliśmy w grupie, posługiwaliśmy
się kamieniami i kijami. Nie posiadaliśmy żadnych narzędzi. Ubieraliśmy się w
surowe skóry zwierząt, piliśmy wodę prosto ze zbiorników jak zwierzęta i
jedliśmy surowe mięso, owoce i korzonki. W razie niedostatku pożywienia,
biliśmy się między sobą o każdy kęs. Ogień wzbudzał w nas strach,
Przypominaliśmy raczej zwierzęce niż ludzkie stado. Jeżeli ktoś był mało
spostrzegawczy, mało zwinny i przebiegły to po prostu ginął. Nie było między
nami silnych więzi. Kiedyś zaatakował nas tygrys , kiedy syci wracaliśmy do
swojej jaskini z polowania. Każdy z nas ratował się ucieczką na własny
rachunek. Nie myśleliśmy o wspólnej obronie. Ja byłem najwolniejszy, a tygrys w
sprincie naprawdę dobry. Byłem już prawie dorosłym samcem i pewnie wkrótce
zacząłbym walkę o swoje miejsce w stadzie.
-13-
-Czekając na kolejną reinkarnację
w postaci ludzkiej, byłem wiewiórką.
-Czym? – jęknęłam.
-Puszystą wiewiórką , z rudym ogonkiem i jedzącą orzechu-
potwierdził spokojnie Karol, lekko poirytowany moim niedowierzaniem.
- Już nic mnie nie zdziwi- stwierdziłam- mów dalej.
Jest ciągle ta sama ilość dusz. Ludzie żyją dłużej niż
zwierzęta. Między jedną a drugą reinkarnacją ludzką jest siedem wcieleń
zwierzęcych. Suma długości ich życia, to czas między ludzkimi wcieleniami. Mają
one nas uczyć pokory, pozwolić zrozumieć prawa rządzące przyrodą, nauczyć szacunku
do słabszych, cierpliwości, itd. Dusza
po osiągnięciu wyższego stopnia wtajemniczenia, poprzez rozwinięcie uczuć
wyższych i osiągnięcie życiowej mądrości ,przenosi się do wyższego świata, a na
jej miejsce pojawia się nowa dusza, która dopiero musi zdobywać doświadczenie. Ludzie
zamiast chronić przyrodę , żeby zapewnić swoim reinkarnacjom jak najlepsze
warunki życia, strasznie wszystko niszczą, dlatego jest im coraz trudniej
osiągnąć odpowiedni poziom wtajemniczenia i wyzwolenia. Jakość dusz jest coraz
gorsza.
- Czy wcielałeś się też w zwierzęta domowe?- zapytałam
niepewnie, a przed oczami pojawił mi się obraz kotleta schabowego.
- Oczywiście – potwierdził Karol- byłem wołem, słoniem,
indykiem ,karpiem ,krową, osłem, koniem…
- Starczy, od dzisiaj jestem wegetarianką- stwierdziłam- mów
tylko o ludzkich wcieleniach, bardzo proszę,
-!4-
Siedzieliśmy przy stole po
kolacji. Nie chciało nam się jeszcze sprzątać. Poprosiliśmy Karola o jego
historię z następnego wcielenia.
-Około 8000 tysięcy lat przed naszą erą byłem żoną rolnika w
Anatolii- zaczął Karol. Znajdowała się ta Kraina na początku na terenie Turcji,
gdzie przetrwał do naszych czasów region o tej nazwie. Kraina ta zajmowała
półwysep Azji Mniejszej. Zamieszkiwały go między innymi ludy nazywane Hetytami,
Hurytami, Persami, Celtami i inne. Czasami dochodziło do konfliktów, ale my na
szczęście mieszkaliśmy, jak to się teraz mówi, w spokojnej okolicy. Nazwa
Anatolia oznacza ,,Kraj wschodu słońca”. To prawda, jest tam ciepło, a klimat
sprzyja rozwojowi roślin. Jak mówiłem zajmowaliśmy się rolnictwem. Było to
prymitywne rolnictwo. Prowadziliśmy raczej osiadły tryb życia,. Dla naszych kóz
i owiec wystarczało paszy na rozległych pastwiskach. Ich mięso i mleko było
ekologiczne. Plony zbóż nie były może wysokie, ale uprawialiśmy tyle ziemi ile
chcieliśmy i gdzie chcieliśmy. Ziemi było dużo a ludzi mało. Na roli i przy
hodowli pracowała cała moja rodzina. Nasze zbiory i hodowla wystarczyły na
wyżywienie i zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb. Zmarłem ze starości.
-15-
Po raz kolejny jako człowiek
urodziłem się w Afryce. Moje kolejne wcielenie też było związane z rolnictwem.
Bylem pasterzem bydła w Afryce. Mniej więcej 4500-4000 lat przed naszą erą.
Stada były liczne, ale trawy miały pod dostatkiem. Z wodą dla nas i dla
zwierząt nie było problemów. Większość kontynentu porastały lasy przypominające
lasy deszczowe swoją wielkością drzew,
wielką różnorodnością gatunków roślin i
żyjących w nich zwierząt. Wędrowaliśmy jako plemię ze swoimi stadami z miejsca na
miejsce. Nasze chaty łatwo było rozebrać i zbudować w innym miejscu. Zbudowane
były z gałęzi, roślin i skór. Żeby mieć więcej łąk wypalaliśmy lasy, a na
miejscach pogorzelisk wyrastała trawa.
Wierzyliśmy, że popioły użyźniają ziemię. Kiedy okolica robiła się jałowa i
trawa przestawała być soczysta i urodzajna, to znowu podpalaliśmy busz. Nikt
nas nie uczył zasad BHP, a to był najlepszy sposób pozyskiwania ziemi na
pastwiska jaki znaliśmy. Zresztą robi w ten sposób wiele plemion i ludzi do tej
pory, nie tylko w Afryce. Ja zginąłem w największym pożarze jaki ogarnął ten
kontynent i jego ślad jest widoczny do tej pory. To najlepszy dowód , ze
człowiek może na ziemi i z ziemią zrobić wszystko , nie myśląc o
konsekwencjach. Nadejście nieszczęścia zwiastował najpierw niepokój wśród
zwierząt. Musieliśmy być czujni, i
nieustannie je pilnować, z byle powodu wpadały
w popłoch. Potem pojawiły się uciekające dzikie zwierzęta. Był to
nieomylny znak ,że gdzieś jest pożar. Nie przejęliśmy się tym zbytnio, ponieważ
wszelkie pożary gasił padający dość często deszcz. Deszczu nie było , a
powietrze robiło się coraz gorętsze. Wreszcie poczuliśmy dym , a wieczorne
niebo oświetliła łuna . Przepędziliśmy nasze stada na drugi brzeg pobliskiej
rzeki i spokojnie obserwowaliśmy zbliżającą się ścianę ognia. Nagle krowy
zerwały się i głośno rycząc uciekły . nie daliśmy rady ich zatrzymać. Czekały
nas długie poszukiwania stada. Tymczasem spokojnie obserwowaliśmy zbliżającą
się w naszą stronę ścianę ognia. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z jej
ogromu. Powietrze robiło się gorące, pełne gryzącego dymu. Paliła się ściana
drzew na drugim brzegu. Nagle wysoka palma upadła z trzaskiem i jej gałęzie
dotknęły naszego brzegu. Natychmiast pobiegliśmy w to miejsce, żeby ugasić
pożar w zarodku. Nie daliśmy rady. Pożar szybko się rozprzestrzeniał , a nas
było za mało. Spłonęło wszystko i wszyscy. Chmury dymy jeszcze przez wiele dni
przysłaniały słońce. Wysoka temperatura wyjałowiła ziemię, w której nie chciało
wykiełkować najmniejsze ziarenko. Rzeka stopniowo wyschła, aż wreszcie zasypał
ją piach. Powoli rodziła się Sahara, ale ja już tego nie widziałem. Ci którzy
nie udusili się dymem , nie zmarli z gorąca, przeżyli pożar, umierali w strasznych
cierpieniach z bólu, pragnienia i głodu. Dla nikogo nie było ratunku. Mieli
rozległe rany z powodu poparzeń, poparzone płuca. Nie było ziół ,żeby im pomóc,
przynieść jakąś ulgę. Wszędzie była czarna, gorąca spalona ziemia pokryta
popiołem, gdzieniegdzie sterczały kikuty drzew. Prawdopodobnie do powstania
tego pożaru przyczynił się człowiek. Gdyby powodem pożaru był piorun , to
ugasiłaby go ulewa. Dlatego jeszcze raz powtórzę , że do pożaru, degradacji środowiska
, a co za tym idzie narodzin największej pustyni przyczynił się lekkomyślny
człowiek. Odbiło się to na następnych pokoleniach . Głód choroby i nędza tam
panujące to następstwa tego zdarzenia.
-16-
Około 2400 lat przed naszą erą
żyłem w starożytnym Egipcie. Byłem niewolnicą i nałożnicą mojego pana. Kiedy
miałam 14 lat, nasz kraj nawiedziła susza. Nil
nie wylał swoich wód. Nasz ojciec kupił żywność od swojego pana ,żeby
wyżywić liczną rodzinę. Zapłacił moim bratem, moją starszą siostrą i mną. Pan,
naszego brata ofiarował jako sługę kapłanom świątyni Amona. Wszyscy dbaliśmy o
nasze świątynie i składaliśmy w nich coroczne daniny, bogatsi dawali klejnoty i
służących. Nigdy więcej nie zobaczyłam mojego brata. Moją siostrę ofiarował w
prezencie swojej narzeczonej, która
gościła u niego wraz ze swoim ojcem. Widywałam ją od czasu do czasu, kiedy
niosła suknię albo klejnoty swojej pani. Mówiła mi ,że jej pani dba o swoją
służbę , ale ja dostrzegałam sińce na jej twarzy i skrywane łzy. Kiedy zaręczyny
zostały zerwane, musiała wyjechać ze swoja panią. Już nigdy więcej się nie
spotkałyśmy. Ojca widziałam podczas składania danin mojemu panu. Mówił, że chce
mnie wykupić. Nigdy mu się to nie udało. Los chłopa egipskiego niewiele się
różnił od losu niewolnika. Jeżeli nie zapłacił daniny we właściwym czasie lub
dał jej zbyt mało , to najpierw jego rodzina a potem on sam popadał w niewolę z
której wykupić się było bardzo ciężko, tym bardziej , że jego ziemia, chata a
także dobytek był zabierany. Ja miałam dużo szczęścia, dosyć długo zachowałam
powabne ciało i mój pan był zadowolony z moich usług. Przecież to on decydował
o moim życiu i śmierci. Kary chłosty, okaleczenia czy skazanie na śmierć były
na porządku dziennym. Wiele zależało od humoru pani czy pana. Kiedy się
zestarzałam ,zostałam odesłana do domu dla służby, gdzie szykowałam olejki,
balsamy i inne kosmetyki dla pani i pana. Pani poszczuła mnie swoimi lampartami
,kiedy potknęłam się na dywanach i niechcący stłukłam flakon z wonnościami.
Przeżyłam , ale wygoniono mnie na pustynię. Jakiś czas żyłam w malutkiej oazie .
Wykopałam sobie jamę w ziemi i przykryłam ją gałęziami. Miałam wodę i owoce z
rosnących tu palm. Nie wiem czy zmarłam z wycieńczenia czy ze starości a może
to był skutek odniesionych ran. Któregoś ranka po prostu nie powitałam
wschodzącego słońca.
-17-
Wróciliśmy z mężem z krótkiego
wyjazdu do miasta. Dom był już wykończony, brakowało tylko detali dla dodania
nowemu gniazdku odpowiedniej atmosfery.
Spodobał mi się komplet wazonów różnej wielkości z antycznym wzorem , więc go
kupiłam . Kiedy go rozpakowałam , Karolek od razu nim się zainteresował. Na
jego twarzy z upływem czasu coraz wyraźniejszej ,malował się wyraz melancholii.
Wróciły do niego wspomnienia. Spodziewaliśmy się nowego opowiadania i
przeczucia nas nie myliły. Karol wyeksponował
wazony na półce nad komikiem. Zrobił to tak gustownie , że miejsce
zaczęło emanować ciepłem z pieprzykiem tajemnicy. Karol poczekał, aż
przygotowaliśmy sobie kawę w filiżankach i usiedliśmy w fotelach przed
kominkiem. W następny wcieleniu też
byłem niewolnikiem , ale tym razem greckim- zaczął opowiadać. Można powiedzieć
, że byłem pracownikiem budowlanym, ale takim lepszym. Mój pan, Nikos był
zamożnym człowiekiem. Ciągle udoskonalał
swoje domy ,a miał ich kilka. Zajmował się produkcją oliwy z oliwek i
był właścicielem kilku sporych gajów oliwnych, oraz właścicielem wielu
niewolników pracujących przy zbiorach i produkcji oleju. Często wyjeżdżał
doglądać ich pracy przy zbiorach i produkcji oliwy, pilnował wysyłki oliwy na statki. Był dobrym
panem i dbał o swoich służących i niewolników , co w tych czasach nie było
normą. Można powiedzieć ,że on i jego rodzina traktowali nas po ludzku. My
Grecy mamy wspaniałe wyczucie estetyki, nasze dzieła do tej pory budzą
zachwyt. Wszystko co tworzyliśmy było
wspaniale wyważone i miało idealne proporcje. Były to przytulne gniazdka a nie
bezduszne bryły. Każda z budowli antycznych mistrzów to dzieło symetrii i
artyzmu. Grecy kochali rzeźbę, malarstwo i muzykę – rozmarzył się Karol. To ja
na potrzeby mojego pana układałem mozaiki na podłogach jego domów,
projektowałem i wykonywałem ozdoby z marmurów w różnych odcieniach na ścianach ,
kolumnach i sufitach. Mój pan dbał o rozwój umysłowy swój i swoich synów.
Uczyli ich znani nauczyciele i filozofowie w elitarnej szkole do której
uczęszczali. Dodatkowo brali lekcje od uczonych mężów w domu i mieli prywatnych
nauczycieli. Pan miał własnych muzyków którzy grali dla pań, gościom w trakcie
uczt i nam w trakcie tworzenia projektów i ich realizacji, ponieważ sądził, że
dzięki muzyce nasze prace są bardziej uduchowione, doskonalsze. Przy muzyce
mieliśmy pracować wydajniej i dokładniej. Mój zakład znajdował się blisko domu
mojego pana , byłem na każde jego wezwanie. Wykształciłem wielu uczniów. Części
z nich udało się wykupić z niewolnictwa dzięki swoim umiejętnościom. Uczyłem
też chłopców z wolnych, ale biednych rodzin. Sam nigdy się nie wykupiłem. Nie
miałem takiej potrzeby. Byłem starym kawalerem, który całe swoje życie
poświęcił pracy. Rodzinę mojego pana traktowałem jak swoją rodzinę. Grecję
nawiedzają trzęsienia ziemi. Zdarzały się za moich czasów, dlatego zawsze było
coś do naprawy czy odbudowy. Zmarłem ze starości podczas tworzenia projektu
mojego życia. Tak to jest ,że często pozostawiamy po sobie coś niedokończonego.
Dla śmierci nie ma to znaczenia.
-18-
Karol lubił przesiadywać przed
kominkiem z „antycznymi” wazonami.
Ornamenty na nich przypominały mu czasy greckie . Były na nich rysunki
roślin, zwierząt, a na jednej z nich wizerunek
siłacza z mieczem i potężną tarczą.
-Wiecie- zaczął opowiadanie – brałem udział w bitwie pod
Maratonem. To było 490 lat przed naszą erą. Naszym dowódcą był Miltiades.
Wygraliśmy bitwę z Persami. W tej bitwie brałem udział jako Hoplita. Byłem
ciężkozbrojnym piechurem, wyćwiczonym żołnierzem. Teraz nazywano by nas
jednostkami elitarnymi. Wyglądałem tak, jak wojownik na wazie. Byliśmy
wyćwiczeni w walce falangą, to znaczy zwartym wieloszeregowym szyku bojowym.
Nosiłem ciężką tarczę nazywaną hoplonem, a także lancę i miecz. Gdyby porównać
nas do wojsk współczesnych, to chyba pancernych. Kiedy szliśmy ramię w ramię
niosąc przed sobą tarcze, to byliśmy jak żywy mur w którym ciężko było zrobić
wyłom. Tarcze chroniły nas przed strzałami, ciosami mieczy i dzid. Spychaliśmy
nimi przeciwnika rażąc go ciosami zza naszego muru. Jeżeli ktoś upadał ranny lub zabity, następny z tyłu zajmował
jego miejsce. Żywi szli po zabitych i rannych , depcząc ich i nie przejmując
się ich losem. Kto zginął zostawał herosem . los rannych , którzy nie mieli
przyjaciół i rodziny był gorszy. Często, okaleczeni na całe życie, zostawali żebrakami
, lżej ranni stróżami, ale żyli już do końca życia na marginesie społeczeństwa.
-19-
Wiesz co, opowiadasz nam o swoich
losach, często tragicznych – powiedział mój mąż – ale twoje dzieje nie tłumaczą
twojego obecnego stanu. Muszę się zastanowić co robić i z kim się skontaktować.
Zastanawia mnie też jak to się dzieje ,że robisz się co jakiś czas
wyraźniejszy. Wyszedł. Zostaliśmy z
Karolem sami w pokoju. Powtórnie przeanalizowaliśmy jego reinkarnacje.
Rzeczywiście, jego obecny stan nie wynikał, z wydarzeń z głębokiej przeszłości.
Nie było żadnego śladu, że pozostawił
gdzieś kawałek ciała czy duszy. Zawsze umierał w komplecie.
-Może źle się do tego zabieramy, może trzeba ściągnąć kogoś
z policji kryminalnej , może oficera śledczego – zastanawiał się Karol –Masz
tam kogoś znajomego, żeby to załatwić? Przecież nie możemy po prostu zadzwonić
na numer alarmowy, bo źle by się to skończyło – głośno myślał.
-Jasne, że nie mamy takich znajomości i nigdy nie
próbowaliśmy ich nawiązywać –przerwałam stanowczo- można jednak spróbować poszukać
odpowiedniego policjanta wśród znajomych. Poszłam do kuchni szykować
obiad a przy okazji pomyśleć w jaki sposób znajdę i sprowadzę do domu oficera
śledczego, kryminalnego. Przecież Karol nie całkiem był żywy i nie całkiem martwy, coś z ciała chyba
zachował. Raczej robił się bardziej żywy.
Może dlatego, że w naszym domu traktowaliśmy go jakby był bardziej
fizyczny. Sprzątał, pomagał przy obiedzie, razem z mężem oglądali mecze i
głośno kibicowali. Nie mógł tylko wyjść poza nasz ogródek. Tak jakby była tam
szyba przez którą wszystko widział, ale dla niego była nie do przejścia. Myśli
w mojej głowie skakały jak cielęta na łące. Usiłowałam je uspokoić i skupić się
nad rozwiązaniem problemu , kiedy usłyszałam serdeczny , niepowstrzymany śmiech
i pełne euforii okrzyki. Ktoś był przeszczęśliwy. Mój mąż prowadził do domu
wyraźnie pobudzonego starszego pana. Po chwili weszli.
-20-
-To mój kolega –wysapał mąż
wprowadzając wesołego gościa do domu.
-Mogłeś mnie uprzedzić , że przyprowadzisz gościa.
Przygotowałabym jakieś zakąski, upiekła placek- powiedziałam- bo teraz mamy
tylko pierniczki z czekoladą i krakersy, no i pospieszyłabym się z obiadem.
-Słoneczko ty moje – uspokajał mnie mąż – Zaprosiłem mojego
kolegę Miecia nie na ploteczki i ciasteczka. On jest nauczycielem fizyki i
odkrywcą amatorem. Może będzie potrafił rozwiązać problem Karola.
-Wytłumaczyłeś mu istotę problemu, ma jakieś pomysły jak
rozwiązać nasz problem - dociekałam –z jakiego działu fizyki będzie korzystał,
fizyki kwantowej, molekularnej, zjawisk optycznych….Byłam zaciekawiona,
ponieważ nie pomyślałam o problemie naszego ducha jako zjawisku fizycznym albo
chemicznym. Sądziłam, że problem tkwi gdzieś w jego historii , psychice, biologii.
-Bądź cicho – uspokajał mnie mąż – Miecio się śmiał , jak mu wszystko opowiedziałem, ale
stwierdził, że przemyśli sprawę
. Z nadzieją spojrzeliśmy na Miecia i mocno się
zaniepokoiliśmy. Wyglądał jakby się dusił. Jego twarz była sina a z gardła wydobywało się dziwne
gulgotanie. Wzrok miał skierowany na widocznego
niewyraźnie bo niewyraźnie, ale
widocznego trójwymiarowo Karolka , bo Karol formę cienia już od jakiegoś czasu
utracił. Mąż szybko podsunął krzesło na który delikatnie popchnął Miecia, a on
opadł na nie bezwładnie,.
--Duch – wychrypiał Miecio.
-Karolek-powiedział
Karolek – z niepokojem obserwując zachowanie gościa.- jestem duchem ale nie
stuprocentowym.
Zaległa cisza tylko Miecio zrobił się bardziej
fioletowy na twarzy. Szybko podałam mu szklankę z wodą mineralną, a Ryszard mój
mąż włączył wentylator. Po wypiciu kilku szklanek z wodą i schłodzeniu
wentylatorem , Mieciu spojrzał przytomniej i zaczął odzyskiwać naturalne
kolory.
-Duch, prawdziwy duch – mamrotał- Rysiek nie żartował, skąd
wy go wzięliście?
- Oj , Mieciu, przecież Ci wszystko powiedziałem- irytował
się Rysiu- opisałem całą sytuację a Ty twierdziłeś ,że fizyka potrafi
wytłumaczyć wszystko.
-Ale ja myślałem, że żartujesz i po prostu chcesz pogadać ze
mną jak ze starym kumplem ,a duch to wymówka- usprawiedliwiał się Mieczysław.
Po wypiciu herbaty,
zjedzeniu ciastek i zasypaniu Karola lawiną pytań Mieciu popadł w długą zadumę.
Potem nagle wstał i zamyślony wyszedł. Nie wiedzieliśmy co mamy myśleć. Pojawił
się po dwóch dniach. Przyjechał antycznym motorem z przyczepą, z której wyjął
urządzenie przypominające skrzyżowanie telewizora z opryskiwaczem i radarem.
Ubrał się w biały kombinezon, zawołał Karola, a nam zabronił wychodzić do
ogrodu. Byli tam do wieczora. Robili pomiary, deptali po kwiatach,
konspiracyjnie szeptali i Mieciu w zeszycie robił notatki. Wieczorem pożegnał
się z nami , wpakował aparaturę do przyczepy motocykla i odjechał.
-Karolku co robiłeś z Mieciem w ogrodzie? –pytał
zaciekawiony mąż .
-Nic takiego, Mieciu robił zdjęcia normalne , w podczerwieni
i jeszcze jakieś inne ogrodu i miejsca
gdzie zniknąłem.
-Ten tele-opryskiwacz , który przywiózł to aparat fotograficzny?- zdziwiłam się.
-Mieciu robi nim zdjęcia różnego rodzaju, w zależności od
nastawionych funkcji, sam go skonstruował- tłumaczył Karol. Teraz je wywoła i
na ich podstawie podejmie dalsze działania. Możliwe, że w mojej sprawie
skontaktuje się z innymi kolegami fizykami, ponieważ sądzi, że mój problem mogą
rozwiązać tylko specjaliści tej dziedziny nauki. Może zrobią fizyczne konsylium
na szczycie ogólnoświatowym- rozmarzył się Karol- będę sławny.
Po trzech dniach Mieciu pojawił
się z nowym aparatem, który przypominał żółwia z zegarem na skorupie. Przywiózł
też wywołane zdjęcia. Ze zdumieniem zobaczyłam na nich szkielet idącego
człowieka, na innym zarys młodego człowieka z kwiatami. Rozkład ogrodu był inny
niż obecny, ale to był nasz ogród.
- To ja - szepnął Karolek- prawie
nic się nie zmieniłem i ciągle tu jestem , to znaczy w miejscu, w którym się to
stało.
-Tak myślałem – powiedział
Mieciu- zastanawia mnie tylko dlaczego tam tkwisz i nikt tego nie widzi , nawet
ty.
-Jeżeli dobrze Cię znam Mieciu ,
to masz już jakieś sugestie. –stwierdził mąż – i dla sprawdzenia ich
przeprowadzisz następne badania.
- Owszem- potwierdził Mieciu- i będę potrzebował waszej pomocy.
Wstał z fotela i ruszył w stronę
drzwi prowadzących do ogrodu. Poszliśmy za nim. W ogrodzie okazało się, że
łapy żółwia to czujniki połączone
przewodami z zegarem. Przyczepialiśmy je do różnych miejsc w ogrodzie, Miecio
odczytywał wyniku i zapisywał w swoim notesiku. Wszystko to wyglądało ciekawie.
My biegaliśmy w plątaninie kabelków po ogrodzie, a w ich środku potężny facet
uparcie przyglądający się trzymanemu w ręce żółwiowi średnich rozmiarów .
Wieczorem Mieciu odjechał , Chciał przeanalizować dane i podjąć następne
działania. Przyjechał po tygodniu. Przywiózł pudło pełne przyczepionych do
niego blaszek, magnesów i migających światełek.
-To detektor czasu- wyjaśnił-
podłączymy go w miejscach gdzie na zdjęciach widzieliśmy Karola z przed lat .
Wytworzy się energia , która spowoduje, że czas w tym miejscu ruszy i dogoni
chwilę obecną. Wszystko zależy od poprawnego wyliczenia siły ładunku .Drobna
pomyłka może spowodować, że Karol wyląduje u dinozaurów albo znajdzie się
gdzieś w przyszłości.
Po tej przemowie przeniósł pudło pod jabłoń.
Zaczął wyciągać przewody, złącza i inne elementy które w skupieniu ze sobą
łączył. Baliśmy się głośniej odetchnąć. Podłączył to wszystko do akumulatora i
na końcu dołączył coś ,co wyglądało jak dynamit. Rozwinął kolejny kabel ,
podłączył do maszyny i wycofał się. W ręku trzymał pudełeczko podobne do
takiego jakie jest przy zdalnie kierowanych samochodzikach. Zapanowała cisza.
Zaczęłam się bać. Rozległ się huk. W miejscu gdzie stał aparat pojawił się lej.
-21-
-Skąd się wzięło dodatkowe źródło energii- usłyszeliśmy głos
Miecia.
-To wygląda jak lej po bombie- stwierdził Rysiek – może tam
był niewykryty pocisk. Ciekawe z której…..Przerwał. Na naszych oczach z leja
wychodziła przeźroczysta małpa.
-Karol , ty wiesz skąd ona się tu wzięła? – zapytaliśmy
chórem .
To duch z jamy, świetnie się zakonserwował- mamrotał Karol -
zupełnie nie rozumiem jak się wydostał .
- Z jakiej jamy , o czym ty mówisz? – denerwował się Mieciu.
- W rogu ogrodu jest dół do którego wpadła ta małpa i się
utopiła. Dół został zasypany i nikt o nim nie pamiętał. Prawdopodobnie wybuch
odsłonił wyjście i małpa uciekła.
- Nie wiesz jak się
go pozbyć ? –zapytałam.
-To proste , albo go oswoić, albo wywieźć jego ciało daleko od ludzi, albo wpakować go do dołu i
zasypać , ale to już się chyba nie uda.
Na pewno nie wejdzie tam dobrowolnie.
-Santa Madonna- mamrotał Mieciu- ile jeszcze duchów macie w
swoim ogrodzie. To wygląda na jakiś wysyp. Jak coś wiecie to mówcie , bo
fałszują obliczenia.
Oniemieli patrzyliśmy na wyczyny małpoluda , który rozrzucał
narzędzia po ogrodzie, skakał po gałęziach, wyrywał rośliny i rozrzucał po
ogrodzie. Nie miałam wątpliwości, to był autentyczny dziki duch. Wskoczył przez
okno do naszego domu. Huk świadczył o
trwającej tam demolce. Pobiegliśmy szybko do domu i zamknęliśmy drzwi od pokoju
. Małpolud nie wpadł na to , że może przenikać przez ściany, może nawet nie mógł.
Pokój po chwili wyglądał jakby przeszło przez niego tornado. Zabezpieczyliśmy
drzwi i pobiegliśmy do ogrodu po łopaty,
żeby szukać ciało małpoluda. Żeby go unicestwić byłam gotowa kopać do samych
Chin. Sąsiedzi , którzy przyszli nam z pomocą, szybko się zniechęcili i między
sobą komentowali poczynania małpoluda, który nasz dobytek zaczął wyrzucać przez
okno. Wezwana policja, weterynarze i straż nie mogli nam pomóc. Nie można go
było złapać w sieć ,ani uśpić zastrzykiem. Nic na niego nie działało. Tymczasem
małpolud dobrał się do szafy z ubraniami
i teraz części naszej garderoby fruwały po ogrodzie. Miecio zwinął swój sprzęt
i dyskretnie wycofał się z miejsca swojego działania. Wreszcie znaleźliśmy ciało
małpy. Leżało w głębokim dole, wypełnionym gęstą cieczą od góry przykryte
resztkami drewna. Zaczęliśmy usuwać przeszkody, żeby dostać się do szkieletu.
-Nie ruszajcie- usłyszeliśmy. Nad naszą dziurą stała starsza
pani i dwaj panowie.
-Jesteśmy pracownikami Akademii Medycznej i Akademii
Rolniczej- mówiła kobieta. Pan z prawej strony jest zoologiem, pan z lewej
botanikiem a moją specjalnością jest antropologia. Byliśmy w sąsiedniej
miejscowości u rolnika którego zwierzę ma
ciekawą mutację genetyczną. Chcieliśmy je odkupić do celów badawczych,
ale wasz przypadek o którym usłyszeliśmy wydał nam się ciekawszy. Pozwolą
państwo, że przyjrzymy się szczątkom. Wycofaliśmy się grzecznie z dołu i
obserwowaliśmy zachowanie naukowców w
dole i małpoluda w domu. Naukowcy poprosili policję o przysłanie fotografa.
Przyjechał dosyć szybko. Pstrykał aparatem do wieczora. Zaczęliśmy zastanawiać
się nad możliwością wypożyczenia namiotu i nocowaniu w ogrodzie , bo w naszym
domu nadal panował koszmarny hałas, a
uczonych nie zainteresował nawet wygląd
buszującej tam małpy. Pracowali powoli i w skupieniu a małpa szalała. Stwierdzili, że duchy to nie
ich specjalność. Policyjny fotograf
chciał go uwiecznić na zdjęciu, ale okazał się bardzo niefotogeniczny, nie
był widoczny na żadnym zdjęciu, w jakimkolwiek ujęciu. Kiedy myśleliśmy, że
nasz los jest przesądzony, naukowcy powkładali drewno, kości małpoluda i
butelki z cieczą do samochodu. Zapowiedzieli, żebyśmy niczego nie ruszali ,
ponieważ może przyjechać dodatkowa ekipa, żeby zabezpieczyć znalezisko i
odjechali. Małpa się rozwiała , zniknęła. Zapanowała cisza. Dom był znowu nasz.
Ekipa , która pojawiła się po dwóch dniach niczego już nie znalazła w dole. Trzeba
przyznać, że starali się nie robić szkód, nie rzucać się w oczy. Po wyjeździe
naukowców pojawili się redaktorzy. Nasza wieś stała się na chwilę sławna w
całej Polsce. Przez cały ten czas nasz Karol też przestał być zauważalny,
Zaczęliśmy nawet myśleć, że był powiązany w jakiś sposób z małpą i razem z nią
wyjechał na zawsze. Było nam nawet trochę go żal , bo przyzwyczailiśmy się do
jego obecności. Z gazet dowiedzieliśmy się, że małpolud był przedstawicielem
homoerrectusa. Gatunek ten żył 1,8-1,7 miliona lat temu. Muszę przyznać , że
jak na swój wiek był bardzo żwawym staruszkiem. Zachował się tak dobrze,
ponieważ w dolince w której żył rosły drzewa owocowe, w trakcie burzy
przewróciły się , zalała je woda a gałęzie od góry przysypał piasek. Spód jamy
był gliniasty, sok z owoców i resztki z drzew przetrwały do naszych czasów
pozbawione dopływu powietrza. W powstałej jamie doszło do fermentacji i
powstało wino, Ten homoerrectus miał niezły nos , skoro je wywęszył. Wykopał
dziurę, zaczął pić garściami. Spił się jak koala na eukaliptusie i albo wpadł
do winka, albo było mu mało więc wszedł głębiej ,żeby pić bezpośrednio bez
słomki i zrobił to tak skutecznie ,że został na wieki. Był pierwszą istotą w
historii ludzkości , której pijaństwo nie wyszło na zdrowie. Pływał w tym winie jak żaba w formalinie. W
dole znaleziono broń , która miał przy sobie. Były to kamienie przywiązane do
kijów i skóry w które był ubrany. Dom po jego wybrykach porządkowaliśmy dwa
tygodnie. Co można było stłuc to stłukł, podrzeć- podarł, połamać – połamał.
Docierały do nas informacje o jego wybrykach w miejscach do których trafiał.
Zachowywał się jak współcześni chuligani. Na jego obronę trzeba powiedzieć ,że
zawsze był dzikusem i nikt go nie starał się ucywilizować, natomiast chuligani
byli poddani procesowi cywilizowania a jednak zdziczeli. Po pewnym czasie
wzmianki w prasie o jego wybrykach zniknęły. Doszliśmy do wniosku , że
przebywając z ludźmi duch małpoluda się
oswoił a może nawet ucywilizował, albo może po prostu nadszedł jego czas i odszedł
tam gdzie dusze odchodzą, lub prehistoryczne winko wyparowało a on razem z nim.
Kiedy się wszystko uspokoiło Karol wrócił . Ukrywał się w piwnicy za skrzyniami
z ziemniakami. Coś nam to przypominało.
-22-
Wreszcie w naszym domku zagościł
spokój. Życie toczyło się monotonnie, wręcz szablonowo. Karol pogodził się ze
swoim losem, my przestaliśmy mu pomagać, liczyliśmy ,że z czasem problem
rozwiąże się sam , bo znowu zrobił się trochę wyraźniejszy. Rutynę zakłócił
Miecio, który przyjechał z nowym gościem. Był to dystyngowany starszy pan,
dżentelmen w każdym calu. Miał bardzo inteligentne , bystre oczy. Zrobił na nas duże wrażenie. Mieciu wręcz czekał na
jego każde słowo i gest. Starszy pan usiadł
i chwilowo nic nie mówił. Sprawiał wrażenie zmęczonego podróżą.
Grzecznie przyjął poczęstunek. Pochwalił przygotowaną kawę z mlekiem i moje
ciasta. Mężczyzna przedstawił się przy wejściu , ale Mieciu tak mu usługiwał,
tak szurał i go zagadywał , że nie dosłyszeliśmy. Kiedy gość się najadł i
trochę odpoczął , ponownie zapytałam o
jego godność. Miecio odwrócił się i tak
na mnie spojrzał, że dalsze pytania uwięzły mi w gardle. Wzrok Bazyliszka przy
jego spojrzeniu to byłby mały pikuś.
-Profesor Krymarski jestem, - powiedział starszy pan- moją
specjalnością jest atomistyka. Przepraszam za moje wtargnięcie do państwa domu bez zapowiedzi, ale przybyłem tu na
zaproszenie mojego ulubionego ucznia Mieczysława. Obecnie jestem na emeryturze,
ale nadal prowadzę działalność naukową. Historia pana Karola zainteresowała
mnie ,ponieważ pasuje do niektórych moich przemyśleń. Po obejrzenie zdjęć
dostarczonych przez Miecia, przejrzeniu jego notatek i miejsca zdarzenia,
Profesor zapadł w tak głęboką zadumę, że nic do niego nie docierało, jedynie
oczy zdradzały, że mózg działa na wysokich obrotach. Zadaliśmy kilka pytań ,
ale profesor nie reagował. Zostawiliśmy naszego gościa samego ,ponieważ na cichą prośbę Miecia i wyszliśmy do kuchni.
Usiedliśmy na taboretach i czekaliśmy na wyjaśnienia.
-Czy wiecie kim był Albert Einstein- zaczął Miecio- i nie
czekając na naszą odpowiedź mówił dalej. Jest to laureat Nagrody Nobla w
dziedzinie fizyki. Urodził się w 1879 roku w Ulm w Niemczech w rodzinie
żydowskiej. Był twórcą szczególnej i
ogólnej teorii względności. Z tej teorii wyprowadzono wiele wniosków. Przede
wszystkim, że masę można przemienić bezpośrednio w energię i niewielka ilość materii wydziela
olbrzymią ilość energii. Prawdziwości tego wniosku dowiedziono , kiedy odkryto
energie jądrową. Kolejny wniosek brzmiał, że w trakcie ruchu przedmioty stają się
cięższe, natomiast czas ulega spowolnieniu. Widać to tylko przy olbrzymich
prędkościach. Co więcej , przy prędkości światła masa stałaby się nieskończona
a czas uległby zatrzymaniu. Prawdopodobnie nasz Karol odkrył taką dziurę w
czasie, gdzie atomy poruszają się z taką prędkością. W tej dziurze pozostało
jego ciało w stanie w jakim tam trafiło, natomiast części energii udało się
wydostać i ta energia to jego obecna forma. Problem polega na tym , czy po
odnalezieniu wydobyć ciało i wtłoczyć w nie energię Karola, czy tam wtłoczyć
energię i wydobyć całość. Nikt przecież wcześniej czegoś takiego nie robił-
zakończył Miecio.
-Oni traktują mnie jak przedmiot, układankę do składania –
jęknął Karol.
-Które rozwiązanie jest najlepsze - dociekał mąż.
-Tego naprawdę nikt nie wie. Można tylko się domyślać
,eksperymentować, próbować i dużo ryzykować- zakończył rozmowę Miecio.
Wróciliśmy do pokoju, gdzie profesor tkwił pogrążony w
wyliczeniach. Jego laptop sprawiał wrażenie spoconego, zmęczonego po ciężkiej
pracy. Wieczorem poszliśmy spać. Jeszcze długo zanim zasnęliśmy w naszych
głowach plątały się różne myśli.
-23-
Na drugi dzień , profesor po
zjedzeniu śniadania zamknął się z Karolem w swoim pokoju, gdzie pogrążyli się w
długiej dyskusji, oglądaniu zdjęć zrobionych przez Miecia , szeregu wyliczeń i
umieszczaniu ich w skomplikowanej tabeli narysowanej na mojej tablicy od
projektów. Zabrali mi też wszystkie flamastry . Teraz tablica aż raziła od
kolorów. Kiedy Rysiek i Mieciu wrócili z pracy ,zjedliśmy porządny obiad i
panowie wyszli do ogrodu. Siedzieli pod jabłonką do wieczora i żywo
dyskutowali. Co chwilę zrywał się któryś z nich i żywo gestykulując, coś
tłumaczył pozostałym. Do domu docierały pojedyncze słowa, ale nie wywołały one
u mnie żadnych skojarzeń. Postanowiłam cierpliwie czekać na rozwój wypadków. Po
tym wszystkim co działo się do tej pory już nic chyba nie mogło mnie zdziwić..
Przez następne dni panowie byli zajęci robieniem obliczeń, rysowaniem szkiców,
zwożeniem w kartonach różnych części. Całe popołudnia spędzali w warsztaciku za
domem. Do domu przychodzili tylko na posiłki. Zaczęli intensywnie korzystać z
telefonu stacjonarnego, prowadząc długie
rozmowy. Na moją uwagę, że mają komórki stwierdzili, że ze stacjonarnego lepiej
słychać a liczy się każde słowo. Ze strachem zaczęłam myśleć o rachunku.
Karolek zaczął tracić zainteresowanie. Przestał pomagać, nie dyskutował
zaciekle. Zrobił się cichy , spokojny, zaczął znikać, zupełnie jakby zaczął się
bać. Zbliżała się kolejna wiosna. Goście w moim domu stali się domownikami.
Przychodzili, jedli posiłki, odrabiali
bieżące zajęcia, robili obliczenia i znikali
w warsztaciku. Do domu przychodziły paczki z różnymi częściami
zamówionymi przez internet. Sporo tego
było. Wreszcie z warsztatu wyjechała pokraczna maszyna i zatrzymała się pod
kwitnącą jabłonką. Zjedliśmy obiad , a ponieważ profesor twierdził, że podróż
będzie długa uszykowałam kosz z prowiantem i piciem na drogę. Wyszliśmy do
ogrodu i podeszliśmy do maszyny. Profesor usiadł na krzesełku umieszczonym w
tylnej części maszyny. Było tam pełno wskaźników, zegarów, przekładni.
Czekaliśmy z zapartym tchem. Profesor zaczął przyciskać guziki i przesuwać
przekładnie. Maszyna zaczęła działać. Pulsowały światła, zaczęły szumieć
silniki. Profesor kazał usiąść a raczej położyć się na krześle z przodu Karolowi.
To krzesło jak dziwaczny pysk wystawało z przodu maszyny.
–Żegnajcie kochani-
usłyszeliśmy głos Karola. Krzesełko nieco się ugięło kiedy zajął miejsce.
Profesor przesunął ostatnią przekładnię. Maszyna ani drgnęła, nic się nie
zmieniło. Podeszliśmy bliżej. Zaczął wydobywać się z niej biały dym . Dym był
gęsty , owinął nas jak mgła. Pomimo ciepłego ubrania poczułam zimno. Kiedy dym
się rozwiał zobaczyłam zdumione twarze panów.
Na przednim siedzeniu siedział Karolek , profesor też był na swoim
miejscu, ale miejsce w którym się znaleźliśmy nie było naszym ogrodem.
-24-
Byliśmy na zielonej łące
otoczonej górami. Ze szczytów gór za nami spływały potężne tafle lodu, przed
nami góry tonęły w zieleni. Panowie uporczywie wpatrywali się w punkt
poruszający się przed nami na łące. Też zaczęłam się przyglądać. Po łące
chodził kudłaty słoń. Poczułam , że włosy jeżą mi się na głowie.
-Profesorze , co się stało – zapytał Miecio.
- W wyniku błędu w obliczeniach spowodowanych nadmiernym
obciążeniem maszyny , cofnęliśmy się w czasie troszeczkę za bardzo-
flegmatycznie stwierdził profesor.
- Ile lat się przesunęliśmy- spytał Karol schodząc ze
swojego fotela.
-Sądząc po wskaźnikach ,15000-10000 przed naszą erą-mówił
profesor- z uwagą oglądając wskaźniki.
Spojrzałam jeszcze raz na pasące się zwierzę. Tam chodził
autentyczny, żywy mamut. W sumie co to ma za znaczenie, duchy , mamuty, można
się do wszystkiego przyzwyczaić.
-Jesteśmy w epoce lodowcowej, prawdopodobnie to okres
ostatniego zlodowacenia- usłyszałam głos Rysia. Bądź , co bądź był nauczycielem
historii i najlepiej się orientował gdzie jesteśmy.
-Czego możemy się spodziewać –zapytałam.
-Pułapek pierwotnego człowieka, ataku dzikich zwierząt,
samych dzikich ludzi. Musimy być bardzo ostrożni.
-Rety, dzikus z dołu w liczbie mnogiej-pomyślałam – i jak to
sobie wyobraziłam zrobiło mi się tak jakoś dziwnie.
Usłyszeliśmy przeraźliwy ryk. Spojrzeliśmy w
tamtym kierunku. W naszą stronę pędził potężny tygrys. Odskoczyliśmy od siebie i rzuciliśmy się do
ucieczki w różnych kierunkach. Tygrys pognał w stronę Miecia. Kiedy był już
blisko, Mieciu potknął się, tygrys go z rozpędu minął i zniknął. Podbiegliśmy
do niego, Mieciu był cały, nic mu się nie stało, ale ze strachu nie mógł się
ruszyć. Płakał jak dziecko , ale nikogo z nas to nie dziwiło. Nie interesowało
nas co się stało z tygrysem. Karol
zauważył spory kij wbity w ziemię. Chciał go podać Mieciowi. Kiedy go chwycił i
pociągnął zapadł się do połowy pod ziemię. Jego krzyk wstrząsnął nami i wyrwał
z odrętwienia. Ostrożnie podeszliśmy do miejsca w którym wisiał. Biedak zawisł
nad wbitymi w ziemię zaostrzonymi palami, na których wisiał martwy tygrys.
Karol rozpaczliwie trzymał się gałęzi, więc go wyciągnęliśmy. Wtedy zdałam
sobie sprawę , że on mimo, że jest duchem trochę waży. Czyżby odnalazł gdzieś
części swojego ciała? Panów zaciekawił sposób wykonania pułapki. Zafascynowała
ich wielkość dołu i sposób zamaskowania pułapki. Kępy trawy zostały przycięte i
dopasowane do siatki z sitowia i miękkich gałązek. Dzięki zachowanemu systemowi
korzeni trawa nie więdła i niczym się nie różniła od tej porastającej łąkę. Na
powierzchni utrzymywał konstrukcję system uciętych pni i gałęzi młodych drzew. Pułapka
dzięki temu była elastyczna i po wpadnięciu ofiary zamykała się niejako automatycznie.
Jej miejsce zaznaczono dwoma kijami. Na jednym z nich zawisł Karol. Nie
widzieliśmy upadku tygrysa, ponieważ po jego osunięciu się do dołu, pułapka
przesunęła się po gałęziach i ponownie zamknęła. Próba wyciągnięcia kija przez
Karola, naruszyła stabilność konstrukcji i zobaczyliśmy przemyślną pułapkę.
Istoty ludzkie które zamieszkiwały dolinę potrafiły myśleć i tworzyć.
-Ojej , patrzyłem śmierci w oczy- jęczał Karol.
- Chyba nie jest to dla Ciebie żadną nowością-mruknął Miecio-który
zdążył już trochę ochłonąć.
-Ciekawe, czy są tu inne pułapki- zastanawiałam się – i czy
zostały one w jakiś sposób zaznaczone?
-Sądzę, że tak- usłyszałam głos męża- popatrz uważnie i
zwróć uwagę , gdzie rosną drzewa i jak leżą niektóre konary.
Rzeczywiście , niektóre gałęzie leżały zbyt daleko od
rosnących drzew . Na tej łące były jeszcze co najmniej dwie pułapki.
-Jeżeli to możliwe wracajmy do domu, tu nie jest zbyt
bezpiecznie – powiedziałam i w tym momencie usłyszałam ciche miałczenie z
pobliskich krzaków.
Ostrożnie podeszłam i rozchyliłam je .W
krzakach siedziały dwa małe tygryski. Ich oczy patrzyły na mnie ciekawie.
Zrozumiałam wszystko. Tygrys był tygrysicą ,która broniła swoje młode przed
nieznanymi zwierzętami czyli nami. Przez nas jej młode zostały sierotami i
prawdopodobnie smacznym kąskiem dla innych drapieżników. Nie mogłam do tego
dopuścić. Rozdałam zawartość kosza uczestnikom dziwnej wyprawy. Termosy z kawą
wziął pod opiekę Rysiu. Do koszyka wyścielonego swetrem, który dał profesor
włożyliśmy kocięta. Maleństwa ważyły około dwóch kilogramów każdy. Trochę
marudziły, ale na ciepłym swetrze szybko zasnęły. Wróciliśmy do maszyny.
Panowie zastanawiali się nad możliwością powrotu do domu. Przejrzeli maszynę i
przełączyli kilka kabelków. Dobrze, że mieli pudełko z narzędziami i zapasowe
części do maszyny w specjalnym schowku. Stanęliśmy w milczeniu przy maszynie. Profesor zajął
swoje miejsce na krześle a kocięta w koszyku zajęły miejsce Karola. Żeby się
nie zgubić mocno chwyciliśmy się za ręce. Czekaliśmy na to. co miało się stać.
Nie wiedzieliśmy , czy uda nam się przesunąć w czasie i w którą stronę, gdzie
się znajdziemy i jaki los nas czeka. Po dłuższej chwili maszyna zadziałała.
Zaczął się wydobywać biały dym. Znowu zrobiło się zimno. Przenosiliśmy się w czasie.
-25-
Staliśmy na obrzeżach jakiegoś
miasta. Budził się ciepły poranek. Widzieliśmy niski dom pozbawiony szyb. W
środku siedziały kobiety i malowały wazony. Do budynku , przed którym staliśmy
, zbliżał się młody człowiek, który prowadził pięć osłów. Po chwili , ze
starszym mężczyzną , który wyszedł z
budynku i chwilę porozmawiał z przybyszem , zaczęli wynosić skórzane worki ,
które mocowali do grzbietów zwierząt.
Mężczyźni mieli luźne białe bluzy i byli boso. Nie zwracali na nas
uwagi. Po zakończeniu załadunku mała karawana ruszyła w stronę widocznych murów
miasta. Potężna brama była jeszcze zamknięta.
- Rysiu , gdzie jesteśmy? – zapytałam.
- Właśnie się zastanawiam- odpowiedział mąż – dzikie
zwierzęta udomowiono 8 400 do 8 000 lat przed nasza erą. Naczynia,
które widzimy są ze szkła, a panie które widzimy są mistrzyniami w swoim fachu
, prawdopodobnie przekazują sobie
tajniki zdobienia szkła z pokolenia na pokolenie. Szkło wyprodukowano
około trzech tysięcy lat przed naszą era, prawdopodobnie gdzieś w Syrii, ale
mistrzami w wyrabianiu szkła i
przedmiotów z metalu, rzeźbie z kości słoniowej , drzewnie i w tkaniu
materiałów byli Fenicjanie około 2 900 lat przed naszą erą. Sądząc z tego
co widzimy jesteśmy na podgrodziu miasta fenickiego i chyba stoimy przed fabryką szkła.
Miałam wielką ochotę
obejrzeć miasto . Profesor zgodził się zostać
z maszyną i przypilnować kocięta , które
smacznie spały. We czwórkę ruszyliśmy w stronę bramy, która została otwarta.
Nikt nie zwracał na nas uwagi. Chyba
myśleli, że jesteśmy zamorskimi kupcami. Domy były niskie , pomalowane na
biało. Po ulicach biegały psy i koty, które różniły się wyglądem od naszych
obecnych pupilków. Na placu do którego
prowadziły wszystkie ulice. ludzie ubrani na biało lub kolorowo głośno zachwalali
swój towar, kupujący targowali się. Prowadzono handel wymienny. Zauważyłam , że
można było płacić muszlami, kolorowymi kamieniami, zębami zwierząt i nasionami. Bardzo mnie ten fakt ucieszył.
Zawsze noszę ze sobą nasiona słonecznika i dyni. Łuskanie ich i jedzenie pomaga
mi się skupić. Tym razem posłużyły mi za walutę. Kupiłam dzban z mlekiem dla
kociąt za jedyne dziesięć pestek dyni, pachnące apetycznie naleśniki , podane
na liściu sporych rozmiarów za 20 pestek słonecznika . Piękną chustę za garść
pestek dyni. Pięknie zdobiony szklany wazon, misternie rzeźbioną laskę z drewna
i dziwne nakrycie głowy- chyba hełm. Jakie to wspaniale uczucie mieć nasiona w
kieszeni i zostać milionerem. Obejrzeliśmy
miasto. Prowadziły do niego dwie bramy. Przy bramach były wartownie , a po
murach okalających miasto przechadzali się żołnierze ubrani w minisukienki z
mieczami w dłoniach i z hełmami na głowach. W centrum miasta, przy placu były
dwa większe budynki. Rysiu powiedział, że jeden z nich to spichlerz a drugi świątynia.
Woleliśmy nie sprawdzać co jest co , ponieważ ostrzegł nas , że za złe
zachowanie w świątyni , czyli profanację bogów można stracić głowę. Woleliśmy
nie sprawdzać. Wartownie przy murach pełniły też funkcję arsenałów. Widać było
włócznie , miecze i fragmenty czegoś jeszcze. Zwiedzając miasto zauważyliśmy,
że nieczystości są wylewane na ulice. Zaczął dokuczać nam zaduch i roje much.
Wróciliśmy do profesora. Kocięta wypuszczone z koszyka z apetytem wypiły część
mleka i zaczęły brykać, my wypiliśmy resztę i z apetytem zjedliśmy placki. Miały
egzotyczny smak owoców i były pyszne. Pozostałe zakupy schowaliśmy w wehikule.
Po posiłku kocięta schowaliśmy do koszyka
a profesor uruchomił maszynę.
-26-
Po rozwianiu mgły
nadal byliśmy na przedmieściach miasta, ale tym razem innego.
-Profesorze , gdzie jesteśmy ? – zapytaliśmy zgodnym chórem.
-Nie mam pojęcia- odpowiedział profesor zmartwiony- nasze
wskaźniki nie reagują na upływ czasu. Dziura w czasie w którą wpadliśmy biegnie
nie tylko przez różne epoki ale i krainy geograficzne, a nie założyliśmy
żadnego wskaźnika geograficznego.
Tymczasem mój Rysiu z uwagą oglądał mury grodu pod którymi staliśmy.
Mówił przy tym
głośno- „ Cegła wykonana z mułu i słomy. Ulice wyposażone w ceglane przewody
kanalizacyjne, czyli lepsze warunki sanitarne. Stoimy w pobliżu rynku miasta i
wszystko widzimy , przez szeroko otwarte bramy. Ten budynek w centrum to na
pewno świątynia. Ludzie przed wejściem do niego klękają i biją pokłony. Z boku
widać spichlerz. Zauważyłem, że jeden z w noszonych tam worków był dziurawy i
sypało się z niego zboże. Następny budynek , sądząc po kłębach pary to łaźnia.
Używają przedmiotów z brązu i srebra. Ten pręt leżący na ziemi- podniósł go- ma
zrobione w równych odstępach kreski. To chyba szkolna linijka. Ten budynek
zaraz za bramą , to chyba koszary , bo wyszli z niego żołnierze. Bardzo przypominają Azjatów”
- Kochanie, kończ wykład. Nie widzisz, że żołnierze zbliżają
się do nas i zaczynają otaczać. Trzymają w dłoniach miecze i jeżeli się nie pospieszymy
to przerobią nas na szaszłyki.
Mój kochany Rysiu nie zwracając uwagi na zachowanie żołnierzy ze spokojem kończył wykład-
Jesteśmy w jednym z miast w Dolinie Indusu około 1700 lat przed naszą erą. Jest
to całkiem spore miasto i chętnie bym je zwiedził. ..
Złapałam go za rękę i pociągnęłam w stronę maszyny, którą
uruchamiał profesor. Krąg otaczających
nas żołnierzy robił się coraz bardziej zamazany. Pojawiła się znana nam zimna
mgła i fakt ten przyjęliśmy z ulgą.
-27-
Los uwziął się na nas. Staliśmy w
środku ubranego w bogato marszczone stroje przypominające rzymskie tuniki
tłumu, który wznosił okrzyki „Ave Cezar”.
-Zdaje się ,że trafiliśmy na uroczystość- powiedział Karol-
może zaproszą nas na ucztę.
-Cicho, też wołajcie „Ave Cezar”, bo przyglądają nam się
żołnierze- usłyszałam głos męża.
Faktycznie, zwracaliśmy uwagę swoim ubiorem i zachowaniem.
Lepiej ,żebyśmy się nikomu nie narażali. Zaczęliśmy zgodnie wykrzykiwać
narzucony przez tłum tekst. Wzięłam na ręce jednego z tygrysków, którego
obudził hałas i zaczął wychodzić z ukrycia. Wtedy zdarzyło się nieszczęście.
Zauważył go żołnierz, podszedł i zarekwirował . Zaprotestowałam, ale on zajrzał
do koszyka i zabrał drugiego. Próbowałam się sprzeciwić jawnej kradzieży, ale
mąż mnie powstrzymał.
-Chcesz ,żebym został wdowcem?- syknął mi do ucha.
W milczeniu patrzyłam , jak do orszaku, który pojawił się
niedaleko nas podszedł żołnierz i podał jadącemu na jego czele mężczyźnie nasze kocięta. Ten uniósł je w górę ,a tłum
zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. Nie miałam wątpliwości. To był sam Juliusz
Cezar. W milczeniu patrzyłam na mijający nas orszak. Za Cezarem jechało jeszcze
dwóch bogato ubranych dostojników.
To Pompejusz i Krassus- usłyszałam Rysia.
Za nimi szły legiony. Kiedy dojechali do bramy miasta, ci
dwaj zjechali na bok i patrzyli na maszerujących żołnierzy, którzy oddawali im
honory i podążali dalej za Cezarem.
-Jedzie na podbój Galii- mówił Rysiu- odniesie tam wielki
sukces. Krassus i Pompejusz będą mu zazdrościli,
ale Krassus wkrótce zginie w Mezopotamii i wtedy Pompejusz ogłosi się
dyktatorem. Zażąda, żeby Cezar rozpuścił wojska i wrócił do Rzymu jako zwykły
obywatel. Ten jednak wystąpi przeciwko niemu z armią liczącą pięć tysięcy żołnierzy i po dwóch miesiącach pokona.
Zostanie wtedy władcą Rzymu ,a pokonany Pompejusz ucieknie do Grecji. Cezar
zostanie zamordowany za pięć lat. Podsumowując , jesteśmy w Rzymie w 49 roku
przed naszą erą i widzimy wymarsz wojsk na podbój Galii, czyli terenów
przyszłej Francji.
Mąż historyk w trakcie takiej podróży to prawdziwy skarb .
Powiedziałam mu to. Żałowałam tygrysków , które zaginęły w mrokach historii,
nic już nie mogliśmy zrobić. Tłum , który nas otaczał zaczynał coraz bardziej
interesować się nami i naszą maszyną. Przytuliliśmy się do niej . Profesor ją
uruchomił i dalej kontynuowaliśmy naszą
podróż w czasie.
-28-
Tym razem byliśmy w centrum
miasta. Przyćmiewało ono swoją wspaniałością wszystkie inne które widzieliśmy
do tej pory. Wspaniałe wieże minaretów, lśniące meczety , fontanny na rynku,
wszystko zachwycało kunsztem wykonania nawet najdrobniejszych detali. Kobiety
kolorowo ubrane miały przysłonięte twarze delikatnymi nikabami, mężczyźni również mieli zasłonięte twarze
końcami turbanów. Te zasłony chroniły przed wyczuwalnym w powietrzu delikatnym ,suchym
pyłem. Słychać było głosy wjeżdżających do miasta kupców. Słowo Bagdad było
najczęściej powtarzane. Nagle w mieście umilkły rozmowy i okrzyki. Na środku
placu stał półnagi arab i głośno coś krzyczał. Z całej jego przemowy
zrozumiałam tylko „Harun Ar-Raszid” Byłam zaskoczona , ponieważ sądziłam , że
jest on tylko postacią z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Zapytałam Rysia co o
nim wie , a on udzielił mi krótkiej informacji.
– Harun Ar-Raszid był
kalifem , władcą Bagdadu w którym obecnie jesteśmy. Panował od około766 do 809
roku naszej ery. Za jego panowania Bagdad stał się najpotężniejszym i
najwspanialszym miastem świata arabskiego. Był cenionym znawcą
sztuki. Na jego dworze pełno było muzyków , malarzy , rzeźbiarzy, śpiewaków i
uczonych. Nie był jednak władcą łagodnym. Za jego panowania wielu ludzi traciło
życie nieraz z błahych powodów.
W tym czasie półnagi arab
skończył swoją przemowę. Ludzie z uwagą zaczęli spoglądać w głąb jednej z ulic. Pojawili się tam trzej jeźdźcy
,którzy spychali ludzi z drogi , torując drogę dla większej grupy konnych i pojazdów. W tej wielkiej gromadzie bijących pokłony
ludzi ,nikt nie wiedział, który z
dostojników jest właściwym kalifem. Gazet , zdjęć i internetu jeszcze nie znano.
Ludzie padli na twarz więc i my niezwłocznie uczyniliśmy to samo. Lepiej
trochę poleżeć na ziemi , niż stracić
głowę za brak szacunku i pokory. Oddział
wyjechał za bramy miasta. My również poszliśmy zobaczyć co się dzieje. Za
murami stały w rzędzie konie ze swoimi
właścicielami. Nie znam się na tych zwierzętach, ale na sam ich widok
wiedziałam , że widzę elitę tych
zwierząt. Tam były super rumaki, wybrane najlepsze z najlepszych. Po oddaniu
hołdu przez właścicieli zwierząt i
obejrzeniu ich przez dostojników,
właściciele zaczęli nakładać na zwierzęta barwne koce i siodła ,
następnie je dosiedli po czym pojechali za dostojnikami na pustynię. Miecio i profesor postanowili wrócić do
maszyny , która pozostała bez opieki, natomiast my byliśmy ciekawi co się
będzie dalej działo, Więc udaliśmy się za konnymi i widzami. Dotarliśmy na przyszykowany tor z
przeszkodami. Strażnicy zatrzymali tłum widzów w pewnej odległości od
dostojników i jeźdźców. Ci ostatni
ustawiali się przy wbitej w ziemię włóczni z kolorowymi wstęgami. Starali się
zająć jak najlepszą pozycję do startu. Przepychali się ,bili batami. Według
mnie połowa powinna zostać zdyskwalifikowana za niesportowe zachowanie, ale
tubylcom to nie przeszkadzało. Nagle jeden z dostojników upuścił na ziemię
kawałek materiału i konie ruszyły jak szalone. Nikt nie myślał o oszczędzaniu
koni na finiszu, taktyce jazdy, tylko gnali jak ślepi na złamanie karku. Konie
przewracały się wskakując do wody, przeskakując przeszkody. Okrążyły wyznaczony
teren trzy razy. Na moje oko dystans miał około pięciu kilometrów. Po
ukończeniu biegu ,dostojnicy obejrzeli zwierzęta i wybrali dwadzieścia koni.
Były one najmniej zmęczone i najszybsze. Tej dwudziestce po krótkim odpoczynku
podano wodę do picia. Wtedy wybrano dziesięć
koni które wypiły najmniej. Te konie właściciele podprowadzili do dostojników i ustawili się po bokach
swoich wierzchowców. Zaczęła grać orkiestra. Właściciele puścili wodze swoich rumaków,
a one zaczęły podrzucać łbami , przebierać kopytami, machać ogonami. To był
piękny koński taniec. Z tych koni wybranych zostało pięć które poruszały się z największą gracją. Zrozumiałam, że konie dla kalifa musiały być
piękne, szybkie , wytrzymałe, muzykalne i poruszać się z gracją.
- Czasy tak odległe od naszych- pomyślałam- a standardy
takie same . tylko faceci oceniają samochody, wygląd, zużycie paliwa, zryw..
Tymczasem dostojnicy z wybranymi zwierzętami i ich właścicielami wracali do miasta, a
wszyscy pozostali znowu leżeli na ziemi w głębokim pokłonie. Kiedy zniknęli ,wszyscy
wstali i część mieszkańców poszła
oglądać konie które pozostały, a reszta,
my też wróciła za mury. Tak zakończyły się wybory końskich miss i missek.
Pomyśleć, że niektórzy sądzą, że takie wybory to wymysł czasów współczesnych.
Wróciliśmy do naszych kolegów. Miecio siedział na wehikule ,
a profesor tłumaczył coś starszemu
Arabowi pisząc coś zaciekle patykiem na piasku, na to Arab mazał mu i pisał coś
swojego.
- O co chodzi? – zapytał Rysiu , Mietka wskazując głową rozmawiających.
Spierają się o wyliczenia , które ten Arab ma zapisane na
swoich zwojach- odpowiedział Mieciu. Ten Arab potknął się i upuścił je.
Profesor pomógł mu zbierać , zauważył
błąd w obliczeniach, czy źle podstawiony wzór, powiedział to na głos i teraz
naukowo debatują. Ja się nie wtrącam , bo nie znam arabskiego.
- Faktycznie nauki w krajach arabskich bardzo się rozwijały.
Dokonano w nich wielu odkryć i wynalazków z dziedziny astronomii, fizyki,
chemii, geografii i wielu innych dziedzin. Łatwo tu o spotkanie z naukowcem,
badaczem , uczonym , jak kto woli. Nic
dziwnego, że profesor spotkał jednego z nich. – mówił mąż.
Wyciągnęliśmy po kanapce i zjedliśmy.
Trzeba zacząć oszczędzać prowiant- pomyślałam bo nie wiemy
jak i czy uda nam się wrócić do domu. Nasza maszyna jest tylko niedoskonałym
prototypem. O picie nie musiałam się martwić w fontannach było pełno świeżej
czystej wody, skorzystałam z okazji i uzupełniłam zapasy. Dla profesora i Araba
świat przestał istnieć . dyskutowali do wieczora, aż osiągnęli porozumienie.
Kiedy się rozstali profesor uruchomił maszynę i ruszyliśmy w dalszą drogę.
-29-
Po rozwianiu się mgły
zobaczyliśmy las tropikalny. Poczułam się jak w ogrodzie mojej babuni. Tam też
były drzewa , krzewy, kwiaty, pącza, warzywa, owoce, a ja byłam taka malutka i się
między nimi gubiłam. Teraz też się tak poczułam. Byłam taka malutka wobec
majestatu tych roślin. W kłębowisku rośli rozpoznałam geranium, dziurawe liście
monstera, który tworzył malownicze liany, orchidee między którymi unosiły się
piękne połyskujące niebiesko motyle . Kolory kwiatów rosnących w różnych
dziwnych miejscach tworzyły oszałamiające kontrasty w zieleni traw i drzew. W
tym lesie czułam się jak w saunie. Było parno, duszno, ale powietrze czyste
pachnące. Pomimo, że miedzy koronami
wysokich drzew, gdzieniegdzie widzieliśmy przebłysk czystego nieba , to na nas
padał deszcz. Postanowiliśmy poszukać bardziej suchego miejsca i przenieść się
tam z maszyną. Chcieliśmy trochę odpocząć. Profesor i Rysiek poszli w stronę
prześwitującego nieba przezornie wykorzystując lianę przywiązaną do wehikułu jako
wskaźnik drogi powrotnej, ponieważ po przejściu kilku kroków w tej gęstwinie
można zabłądzić, stracić orientacje, a nikt z nas nie miał kompasu. Po chwili
wrócili. Znaleźli polanę przytuloną do skały, w której rogu był staw. To co ich
zaniepokoiło to biegnąca nieopodal kamienna droga. Gdzieś w pobliżu mogło być
skupisko ludzi, może nawet miasto. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy , ani w
jakiej epoce. Nikt z nas nie chciał być złożony w ofierze bóstwom Majów czy
Inków. Musieliśmy być bardzo ostrożni. W sadzawce nie było piranii, kajmanów
więc umyliśmy się i wypraliśmy nasze ubrania. Ubraliśmy je , nie sprawiał
nam żadnego problemu fakt, że przed i po praniu były w równym stopniu
mokre. Na nowo ubrani, czyści, zabraliśmy się do jedzenia znalezionych owoców.
Jako inżynier planowania zielonych przestrzeni orientowałam się , które rośliny
są jadalne i które ich części możemy wykorzystać. Mając taką wiedzę, całe życie
traktowałam ją jako hobby, nie myślałam, że przyda mi się w praktyce. Po
posiłku dzieliliśmy się wrażeniami z przeżytych przygód.
Okazało się, że Karol czuje się
bardzo niepewnie jako półduch. Nie wiedział dlaczego zrobił się bardziej widzialny i co się z nim stanie
kiedy będzie w całości, kompletny. Czy będzie żył, pracował, będzie miał
rodzinę, czy wręcz przeciwnie. W pewnym sensie go rozumiałam, my też zdawaliśmy
sobie sprawę z tego ,że z powodu niedoskonałości naszej maszyny pojawialiśmy
się w różnych miejscach i różnych czasach jak upiory przeszłości , nierealne
ale widzialne zjawy, różniące się wszystkim od tubylców i to cud , że nikt nie
pomyślał, że jesteśmy demonami i nas nie ukatrupił. Jakieś szczęście sprawiało,
że mimo wszystko powoli zbliżaliśmy się do naszych czasów. Baliśmy się, czy
tylko naprawdę do nich trafimy i do naszego domu. Była minimalna szansa według
wyliczeń profesora, ale była. W ciszy jaka zapadła po naszej rozmowie słychać
było tylko głosy ptaków i zwierząt. Nad naszymi głowami przeleciało stado
barwnych papug. Z lasu wychodziły
zwierzęta , które nie zwracając na nas uwagi zmierzały prosto do stawu.
Staraliśmy się ich nie płoszyć. Postanowiliśmy,
że w nocy nie rozpalimy ogniska, bo wszystko i tak jest mokre, tylko będziemy
czuwać na zmianę , a w razie zagrożenia zostaną obudzeni wszyscy uczestnicy
wyprawy. Zanim zasnęłam zobaczyłam pancernika olbrzymiego, stado pekari
obrożnych, mrówkojada olbrzymiego i tukany z dużymi, kolorowymi dziobami.
Wieczorny las tętnił życiem i odkrywał swoje tajemnice. Nagle pomyślałam, że mam halucynację. Przy mojej głowie
dostojnie przeszła nutria i stado świnek morskich. Pomyślałam, że tutejsze
drapieżniki mają tyle jedzenia i opanowane sposoby polowania na nie , że możemy
spać spokojnie , nie ruszą dziwnego, obco pachnącego jedzenia.
O świcie obudziły nas dziwne
hałasy. Zagłuszały one skutecznie naturalne dźwięki budzącego się lasu
deszczowego. Dokładniej przykryliśmy maszynę gałęziami i ukryliśmy się w
zaroślach. Ujrzeliśmy jak po pobliskiej drodze zbliżał się w naszą stronę
korowód półnagich poruszających się w rytm dźwięków postaci. Za nimi szli
grający na bębenkach i grzechotkach muzycy, następnie kapłani przyodziani w
czerwono-białe stroje. Kiedy kapłani przeszli, pojawiła się dziewczyna niesiona
przez sześciu osiłków w lektyce. Była ona obojętna na wznoszone na jej cześć okrzyki. Nie ruszyła ani głową
ani ręką . Zrozumiałam ,że jest pod wpływem środków odurzających i zaczęłam
obawiać się o jej los. Przystrojona w szaty i biżuterię, pokryta malowidłami miała wyglądać jak bogini
a wyglądała jak ofiara. Tłum zbliżył się do wodospadu spływającego z góry i
którego wody ginęły w wyżłobionej jaskini. Wlot do jaskini był otoczony murkiem
i przypominał studnię w której kipiała woda. Rozpoczęli tańce i śpiewy, coraz
szybsze i szybsze. Tłum wpadł w ekstazę . spokój zachowali tylko kapłani , dziewczyna i bagażowi. Kiedy szał tłumu osiągnął
kulminację , na znak kapłanów bagażowi podeszli z dziewczyną w lektyce do
studni. Unieśli ją wyżej na swoich ramionach. Nagle przechylili lektykę i
dziewczyna jak kamień wpadła do wody. Biedna , nawet nie krzyknęła. Ciężar
ozdób pociągnął ją na dno. Tańczący ludzie zrywali z siebie ozdoby i wrzucali w
ślad za dziewczyną do studni. Wreszcie tańcząc grając i śpiewając Indianie
odeszli. Podeszliśmy do studni. Nie było żadnych szans na ratunek. Po tragedii,
która przed chwilą się rozegrała na naszych oczach pozostał tylko malutki
kolczyk, który zaczepił o gałązkę rosnąca przy wodospadzie.
-Jacy oni okrutni- jęczałam-taka młoda kobieta bezsensownie
zgięła. To było potworne. Dobrze ,że ofiary z ludzi zostały potępione i w cywilizowanym świecie i nigdy nie miały
miejsca!!!
- Doprawdy? – usłyszałam głos męża- Tu widziałaś tylko jedną
kultową ofiarę, a pomyśl o najeździe Cortes’a,
ilu Indian oszukał i zabił? Było wielu do niego podobnych. Pomyśl o
wojnach w Europie , Azji, Afryce , ile wojen wybuchło , trwa i wybuchnie, a giną na nich
ludzie . Mówimy o nich ofiary wojny , ale
to ludzie zabijają ludzi takich samych jak oni .Pomyśl o niewolnictwie, które
istnieje do tej pory Przypomnij sobie, co wiesz o inkwizycji.
Pomyśl, że to cywilizowani Europejczycy torturowali i palili ludzi w imię
wielkiego, szlachetnego Boga. Robili to ludzie , którzy sądzili , że są
cywilizowani, mądrzy i mają prawo oceniać i sądzić innych. Robili to ludzie z
imieniem Bożym na ustach i głoszący jego chwałę i miłosierdzie. Sądzili, że są
ponad wszystkimi i decydują o wszystkich. Myśleli ,że umacniają wiarę w Boga i
tępią Szatana.
Lepiej wróćmy do wehikułu-przerwał wywód Mieciu. Profesor nastawił maszynę, a ja miałam
nadzieję ,że teraz wrócimy do domu.
-30-
Tym razem po opadnięciu mgły
jęknęliśmy. Staliśmy na wysokiej skale , która prawie pionowo opadała w dół. Na
dole kipiała woda rozbijająca się o skały . Skała przypominała płaski talerz
porośnięty skąpą zielenią. Po tej skale chodziło stadko reniferów , całkowicie
skupione na skubaniu skąpych roślinek i nie zawracających sobie głów naszą
obecnością.
- Renifer , ssak z rodziny jeleniowatych . Rogi mają samce
i samice. Osiągają wysokość od 1,30 do
1,50 metra. – usłyszałam głos Karola , który mówił jakby był odpytywany przez
nauczyciela w szkole- są zwierzętami ogólnoużytkowymi, oczywiście te na wpół
udomowione. Są jeszcze gatunki reniferów zupełnie dzikich. Te miały kontakt z
człowiekiem, bo nasz widok ich nie denerwuje, nie uciekają ani nas nie atakują.
- Skąd ty to wiesz?- zapytał Mieciu
-Chyba gdzieś o tym czytałem i tak mi się to zapamiętało.
Nawet nie wiedziałem, że taką informację mam ukrytą w zakamarkach mózgu. –
stwierdził Karol. Ale jeżeli one są częściowo oswojone , to gdzieś tu muszą być
ludzie którzy się nimi zajmują.
Jakby na potwierdzenie jego słów pojawiły się psy, które
zaczęły spędzać rozproszone stado w gromadę, a następnie pędzić je w dół wyspy.
Były dobrze wytresowane i bez ludzkiego
dozoru wiedziały co robić. Poszliśmy za stadem. Naszą wyspę z sąsiednią łączył
naturalny kamienny most. Po nim przeszło stado. Na drugim brzegu widać było
kamienne , malutkie chatki i dosyć sporą kamienną zagrodę. Zauważyliśmy , że
drewno jest towarem luksusowym i jego wykorzystanie jest dokładnie przemyślane.
Renifery zostały zagonione do zagrody. Przed chatami stały stojaki z
ponabijanymi płatami ryb. Tu suszą ryby , o tam- pokazał na dymiącą studzienkę nakrytą skórami je
wędzą- oblizał się łakomie Mieciu.
Przy rybach krzątali się niscy, ubrani w skórzane ubrania
mężczyźni. Kobiety z naczyniami szły w
stronę zagrody reniferów. Towarzyszyły im dzieci i psy.
To Lapończycy , ludzie znani z łagodności i gościnności. Nic
nam nie zrobią - ogłosił Rysio.
Kiedy zbliżaliśmy się do zagrody, wyszedł nam naprzeciw
jeden z mieszkańców. Coś do nas powiedział, ale nikt z nas nic nie zrozumiał,
więc stanęliśmy niepewnie. Gestem ręki pokazał, że mamy za nim iść. Zaprowadził
nas do chaty. Dom wykonany z kamieni, drewna i skór w środku był bardzo czysty.
Jego wyposażenie stanowiły meble z kości zwierząt i drewna. Meble zachwycały
funkcjonalnością i prostotą. Niektóre ich elementy były pięknie rzeźbione. Na
stole pojawiło się mleko , sery, ryby i placki. Po posiłku zapytaliśmy, skąd
mają to wszystko. Gospodarz oprowadził
nas po gospodarstwie. Okazało
się, że Lapończycy wcale nie są takimi milczkami. Od rozmowy bolały nas ręce,
ale rozumieliśmy się doskonale. Nasi gospodarze hodowali renifery, z których
mieli skóry, mięso, mleko i środek transportu. Łowili ryby, hodowali kury i mieli swój mały kawałek pola i
ogrodu w którym starali się uprawiać rośliny i zboża. Prawie wszystko w
gospodarstwie wykonali własnoręcznie, ale niektóre rzeczy kupili od wędrownego, a raczej pływającego handlarza. Na pytanie jak tutaj przybyliśmy,
powiedzieliśmy o naszej maszynie. Gospodarz
radzi ł, żeby przenieść ją do zagrody, ponieważ mógłby zainteresować się
nią miś polarny , który do delikatnych zwierzątek raczej nie należy ,a jego
łapki zadają mocne ciosy. Za radą gospodarza naszą maszynę jak najszybciej
przetransportowaliśmy do zagrody. Rety!!!- ależ ona jest ciężka. Noc minęła nam
spokojnie, co ostatnio rzadko nam się zdarzało. Z żalem pożegnaliśmy następnego
dnia naszych gospodarzy. Z wdzięcznością przyjęliśmy od gospodyni skromny
posiłek na drogę. Odwdzięczyliśmy się dwoma latarkami i składaną bambusową
wędką, którą profesor wyjął z naszego wehikułu. Gospodarz wręczył mu za to nóż
z rękojeścią z kła morsa. Maszyna została uruchomiona.
-31-
I znowu nie było mojego ogródka.
Staliśmy w bramie kamienicy. W pobliżu stał rozgorączkowany tłum. Na środku
placu stała konstrukcja przykryta czarnym materiałem. Ludzie porozumiewali się
po francusku. Francja to motor kultury, szyku i elegancji- myślałam- to przed
nami to pewnie dzieło sztuki, które ma być odsłonięte. Napięcie tłumu rosło.
Zbliżał się punkt kulminacyjny. Obok nas przejechały wozy zapełnione ludźmi. Byli
tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy mieli krótko obcięte włosy . Na ich
twarzach widać było strach, przerażenie, obojętność, gniew. Niektórzy płakali. Wozy
były szczelnie otoczone przez uzbrojonych ludzi. Zrozumiałam w jakich czasach
się znaleźliśmy. Przypomniałam sobie fragment wykładu z historii.
-Rewolucja francuska zaczęła się w 1788 roku. Doprowadziła
do ogłoszenia republiki. Wywołały ją niepokoje spowodowane nierównościami
społecznymi. Zaczęła się atakiem na Bastylię, Potem powołano Konwent Narodowy
na którego czele stanęli Danton, Robespierre i Marat. Konwent osądził króla
Ludwika XVI i skazał go na śmierć ,a potem to już poszło. Zapanował terror.
Każdy kto był podejrzany o sprzyjanie monarchii, spiskowanie, buntowanie,
pomaganie opozycjonistom trafiał na gilotynę. Wystarczył donos zawistnych sąsiadów,
zazdrosnej żony lub męża, czyjaś głupota. Dopiero ścięcie Robespierre’a w 1794
zakończyło terror. Maniacy u władzy są strasznie niebezpieczni zwłaszcza,
jeżeli uważają ,że tylko oni mają jedyną, słuszną rację i otoczą się równie
niebezpiecznymi ludźmi.
Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę w jak niebezpiecznym miejscu
i czasie się znaleźliśmy i co nam może grozić. Profesor zaczął uruchamiać
maszynę, a ta znowu się zacięła. Niechcący byliśmy świadkami dalszego rozwoju
wypadków.
Wozy podjechały do gilotyny z której ściągnięto materiał.
Kat i jego pomocnicy już stali na pomoście. Rozległ się przeraźliwy krzyk.
Pomocnicy kata wiązali do ruchomej deski mężczyznę. Obok żołnierze trzymali
kobietę i dwie rozpaczliwie krzyczące dziewczynki. Miały około jedenastu,
czternastu lat.
To rodzina- wyszeptał Karol.
Matka szeptała coś dziewczynkom, a one się uspokoiły i w
milczeniu cicho pochlipując podzieliły
las ojca. Matka została ścięta na końcu .Tłum ogarnął amok. Rozwścieczył go
spokój wyciąganych z wozu ofiar i wciąganych na szafot. Ludzie wpatrzeni w
krwawe widowisko, na razie nie zwracali na nas uwagi. Maszyna ciągle nie
działała. Panowie pomagali profesorowi jak tylko potrafili. Zauważyłam
zbliżający się do nas patrol wojskowy. Serce ze strachu podeszło mi do gardła.
Wtedy pojawił się zbawczy dym. Maszyna wreszcie zadziałała.
-32-
Po rozwianiu się mgły zobaczyliśmy toczącą się bitwę. Przed
wzrokiem walczących skrywały nas gęste krzewy. Mężczyźni w mundurach nie biegli
, czołgali się tylko poruszali marszowym krokiem w równych szeregach. Na komendę zatrzymywali
się , wbijali kijki, ładowali strzelby, klękali i strzelali, następnie
zabierali kijki, i szli do tyłu a następny szereg zajmował ich miejsce. Stali
nieruchomo czekając na komendę, a w tym
czasie przeciwnicy strzelali. Trafieni padali a następni zajmowali jakby nigdy
nic ich miejsce. To było jak jakieś surrealistyczne przedstawienie. Niedaleko
nas na koniu siedział mężczyzna . Poznałam typa . To był tytan wojen, Napoleon
Bonaparte. Czyli od czasów rewolucji daleko nie odskoczyliśmy. Przypomniała mi
się jego historia.
- Po chaosie wywołanym Wielką Rewolucją . Napoleon przejął
władzę i powołał trzyosobowy rząd zwany Konsulatem. Ten rząd ,to była fikcja
dla zamydlenia ludziom oczu. Już wtedy rządził on, dlatego zmuszenie senatu w
1804 roku do przyznania mu tytułu Cesarza było formalnością. Wtedy ruszył na
podbój Europy, ale pod Lipskiem w 1814
dostał mocno w skórę, został ujęty i zesłany na Elbę. Dowiedział się tam, a poczta pantoflowa jest zawsze skuteczna ,
że Francuzi kręcą nosem na nowego króla Ludwika XVIII . Wykorzystał moment i
zwiał. Wraz 1200 ludźmi wylądował na południu Francji, dotarł do Paryża i na
sto dni objął władzę. Przeciwko niemu Europejczycy wystawili dwie armie. Jedna
składała się z Brytyjczyków, Holendrów, Belgów i Niemców , a druga z Prusaków.
Koalicjanci w pobliżu wioski Waterloo 18 czerwca 1815 roku spuścili Napoleonowi
spory łomot i wzięli go do niewoli. Zesłali go na wyspę św. Heleny. Tym razem
dostał uczciwy dozór i tam umarł.
Patrzyliśmy na jedną z wielu bitew w historii ludzkości i
było mi naprawdę wszystko jedno którą . Bitwy i wojny to największy idiotyzm
jaki mógł wymyślić człowiek. Panowie obstawiali Waterloo. Patrzyli z zapartym
tchem na toczącą się nieopodal jatkę, jakby patrzyli na film. Komentowali
kanonady artylerii, starcia na bagnety, szarże konnicy . Zupełnie nie myśleli o
grożącym niebezpieczeństwie, a o czym
myśleli ci co brali udział w tej jatce, że giną dla cesarza? Przecież obojętnie
jak wielka jest bitwa i jak bardzo uzasadniona historycznie, jest tylko
koszmarnym, potwornym faktem. Ilu w bitwach ginie ojców, którzy osieracają
swoje żony i dzieci. Synów , którzy już nie wrócą do domu. Ilu z nich będzie
okaleczonych do końca życia, zostanie nędzarzami. Ilu zginęło filozofów, poetów,
malarzy,
wynalazców którzy nie spełnią
swoich marzeń. Ile w tym wielkim dramacie było małych ludzkich tragedii.
Widziałam Napoleona i domyślałam się ,że oglądam ostatni jego zryw. Zrozumiałam
,że życie ludzkie jest zbyt cenne, by poświęcać je dla spełnienia ambicji
innych. Każdy człowiek ma w życiu cel do zrealizowania i prawo do osobistego
szczęścia. Byliśmy pełni mieszanych uczuć. Profesor z trudem uruchomił maszynę
-33-
Znaleźliśmy się w lesie. Otaczały
nas krzewy pełne owoców. Niedaleko nas płynęła krystalicznie czysta rzeczka.
Postanowiliśmy skorzystać z darów natury, ponieważ dokuczały nam głód i
pragnienie. Najedliśmy się do syta. Z pełnym brzuchem się lepiej myśli. Panowie po posiłku skonstruowali wędkę i
ruszyli na połów ryb. Ja nad rzeczką zrywałam owoce ,a profesor zajął się
przeglądem maszyny. Niepokoiła go usterka, która mogła nas sporo kosztować podczas Rewolucji Francuskiej. Zbierając owoce znalazłam ładne,
żółte kamyczki, które postanowiłam
wykorzystać do dekoracji skalniaczka w ogrodzie. Kiedy wróciłam, panowie
rozpalili ognisko i piekli złowione ryby nadziane na kije. Po posiłku poprawił
się wszystkim humor. Profesor znalazł
usterkę i teraz panowie zastanawiali się nad sposobem jej usunięcia. Zużyły się
śruby i nakładki, których niestety nie mieliśmy czym zastąpić . Panowie
zastanawiali się nad zastąpieniem ich elementami wykonanymi z drewna, którego
mieliśmy pod dostatkiem. W trakcie swoich działań, zaczęli używać słów
niecenzuralnych w ilościach hurtowych. Części drewniane nie spełniały ich
oczekiwań. Pękały, kruszyły, nie pasowały. Kiedy odeszli , położyłam się na ziemi i
zasnęłam . Kiedy się obudziłam, oni z uwagą oglądali kamyczki które wypadły mi
z kieszeni. To bryłki złota cieszył się profesor, dzięki nim łatwiej naprawimy
nasz wehikuł. Złoto jest metalem szlachetnym, miękkim, ciągliwym i kowalnym ,
dzięki twojemu znalezisku łatwiej usuniemy awarię . Wszyscy z ochotą zabraliśmy
się do pracy pod nadzorem profesora. Kiedy
usłyszeliśmy huk, rzuciliśmy się na ziemię . To był wystrzał. Wesoły nastrój
prysł jak bańka mydlana. Szybko kończyliśmy naprawę . Karolek z Mieciem poszli
na zwiady. Zalałam ognisko wodą , a profesor sprawdzał działanie maszyny.
Zapakowałam przygotowany prowiant na drogę . Cieszyłam się, że nikt nie jest
wybredny , ponieważ posiłki podczas naszej podróży stanowiły pewien problem. Po
chwili wrócili panowie , przynieśli złe wieści. Strzał , który słyszeliśmy,
spowodował śmierć poszukiwacza złota. Jego ciało znaleźli przy szałasie skleconym
z gałęzi. Obok niego leżał sprzęt do płukania złota . w namiocie miał zapasy
żywności , broń i naboje oraz przerażonego pieska. W drewnie przygotowanym na
opał miał schowany woreczek ze złotem , który zabrali. Psina , którą przynieśli była mała, czarna i
strasznie kudłata, ale jej były właściciel musiał ją bardzo lubić bo była
wymyta, wyczesana i grubiutka. Profesor po przeglądzie znalazł jeszcze dwie
usterki ,które usunął . W małym ognisku , które ponownie rozpaliliśmy,
panowie rozgrzewali kawałki złota i przy pomocy kamieni rozbijali na cienkie
arkusze, które instalowali w maszynie. Przygotowali też kilka części na zapas.
W przyszłości możemy nie mieć warunków na ich wykonanie. Czekając aż złoto ostygnie i maszyna będzie
gotowa Rysiu zaczął mówić.
- Złoto było zawsze metalem budzącym w ludziach chciwość.
Czy słyszeliście o „El Dorado”? Dzisiaj używamy go do określenia fantastycznie
bogatej krainy. Pierwsi hiszpańscy odkrywcy w Ameryce Południowej słyszeli o
wodzu żyjącym w cudownym miejscu Omoa.
Miał się on raz w roku kąpać w złotym pyle, aby zapewnić swojemu krajowi
bogactwo. Wódz El Dorado żył przypuszczalnie gdzieś na terenie Kolumbii. Żaden
Hiszpan, ani inny człowiek nigdy nie odkrył tego miejsca, znaleziono jednak
dużo złota w innych częściach Ameryki, a przy okazji zniszczono istniejące tam
cywilizacje. Cały czas zastanawiałem się gdzie się znaleźliśmy i chyba już
wiem. Czy zwróciliście uwagę na tabliczkę na sicie które przynieśliście z obozu
tego nieszczęśnika , który zginął.- Drgnęliśmy i rozejrzeliśmy się
niespokojnie. Gdzieś w krzakach mógł kryć się morderca. Mieliśmy teraz broń ,
ale nikt z nas nie potrafił się nią posługiwać. – otóż na sicie jest tabliczka
z napisem „Wredgren and Company” . To firma produkująca sprzęt dla poszukiwaczy
złota w Kalifornii. Przypomniałem sobie , że w styczniu 1848 roku James Wilson
Marshall pracował nad budową tartaku nad
American River w pobliżu Coloma w Kalifornii jako cieśla. Znalazł złote
samorodki. Wieść szybko się rozeszła. Najpierw na tę wieść mieszkańców
Kalifornii ogarnęła gorączka złota, a po podaniu tej wiadomości do publicznej
wiadomości cały świat. Poszukiwacze złota przybywali tu na statkach
opływających Przylądek Horn. Skutki
gorączki złota widzieliśmy na własne oczy. Sądzę, że lepiej zrobimy pomagając
profesorowi i znikając stąd. Dosyć szybko maszyna została naprawiona i
zadziałała bezbłędnie.
-34-
Znowu staliśmy w lesie .
- Co za szczęście ,że jak gdzieś lądujemy , to w lesie albo
w krzakach- pomyślałam.
Przed nami po drodze znowu maszerowało wojsko. Snująca się
mgła sprawiała wrażenie, że oglądamy przemarsz duchów. Mech rosnący na drodze
tłumił odgłosy kroków, a szum drzew zagłuszał
dzwonienie końskich uprzęży i stukot kół ciągniętych przez konie armat i wozów.
- Armia widmo- jęknęłam – czy naprawdę w tym korytarzu
czasoprzestrzeni nie ma spokojniejszych momentów w historii? Wygląda na
to, że wojny i inne jatki to nasze
ludzkie hobby.
-To armia generała Lee dowódcy Armii Południa- zaczął mąż-idą
na północ. Dotrą tam do Gettysburg’a i poniosą klęskę. To małe miasto na
północy Stanów. W Pensylwanii. Lee chciał ,żeby wojnę prowadzić poza terenami
spustoszonego przez wojnę południa. Bitwa trwała trzy dni , zginęło i zostało
rannych 20000 ludzi z armii którą tu widzicie. Generał zarządził odwrót. Nigdy więcej nie zaatakował Północy.
W trakcie opowiadania usłyszałam odgłos ponurego wycia , który
stopniowo się do nas zbliżał.
-To wilki i zdziczała psy – usłyszałam głos profesora-idą za
wojskiem. Czekają na padłe konie i ludzkie trupy. Czasami atakują pojedynczych
ludzi , jeżeli ci oddalą się zbytnio od obozu. To kolejne okrutne oblicze
wojny. Profesor nastawił ponownie maszynę. Ruszyliśmy w drogę , może wreszcie
będzie to dróżka przed domem.
-35-
Cisza, spokój . Staliśmy na
chodniku. Wszędzie , gdzie tylko było możliwe rosły wypielęgnowane , misternie
przycięte krzewy i drzewa. Pachniały kwitnące kwiaty. Niedaleko był park w
którym kwitły drzewa. Przyjrzałam się im dokładniej, to były słynne kwitnące
wiśnie. Byliśmy w Japonii. Na niziutkich stolikach w pobliskiej restauracji
leżały kolorowe serwetki , na podłogach maty. Dekorację lokalu stanowiły
misternie przycięte drzewka bonsai.
Japończycy idący chodnikiem mijali nas obojętnie ale sądzę, że widok
ludzi ubranych w dresy stojących przy dziwnej maszynie był dla nich niecodzienny. My za to
dzieliliśmy się uwagami na temat barwnych kimon noszonych zarówno przez kobiety
jak i mężczyzn. Entuzjazm w nas wzbudził gwizd parowozu z pobliskiej stacji i
przyjazd do restauracji limuzyny z której wysiedli Japończycy we frakach. Na
ich widok myślałam, że się rozpłaczę. Nikt nie musiał mi nic mówić. Byliśmy w
XX wieku. Mężczyźni we frakach podeszli do kelnera w białym fartuchu , który
wybiegł w pokłonach z restauracji. Coś do niego mówili. Wymawiając słowo ,,Mutsuhito ”bili głębokie, pełne
szacunku pokłony. Podejrzewałam , że to nazwa bardzo wykwintnego dania na
wynos, które jegomoście zamawiali, a ponieważ Japończycy przygotowują dania na
oczach klientów, to chciałam zobaczyć jak to będą robili. Odwróciłam się w ich
stronę ale profesor przytrzymał mnie za rękę.
-Gdzie ty idziesz?-zapytał.
- Przecież to oczywiste, że chcę z bliska przyjrzeć się
japońskiej kuchni w prawdziwym japońskim wydaniu, a nie w zagranicznej
podróbce. Jestem ciekawa jak wygląda danie „Mutsuhito” To na pewno specjalność zakładu i danie
popisowe- odpowiedziałam.
Usłyszałam stłumiony śmiech Rysia.
-Co Cię tak bawi? – spytałam zdziwiona.
Chciałaś zobaczyć cesarza w potrawce? – śmiał się tak
serdecznie, że wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Jego śmiech był zaraźliwy i
przynosił ulgę po tym, co ostatnio widzieliśmy.
- Słuchaj ty jesteś historykiem, a ja architektem terenów
zielonych. Ty znasz procesy zachodzące w historii , ja znam się na roślinach. Uspokój
się i opowiedz nam coś więcej o czasach w których się znaleźliśmy.
Usiedliśmy na pobliskiej ławeczce . Wyjęliśmy pieska z koszyka
, który się obudził i zaczął piszczeć . Wzięliśmy go na kolana i zaczęliśmy
słuchać.
Aż do 1854 roku Japonia była odizolowana od reszty świata. W
ten sposób Stany Zjednoczone zaprotestowały przeciwko okrutnemu traktowaniu
marynarzy amerykańskich, którzy ocaleli z morskich katastrof i znaleźli się na
wyspach japońskich. Blokada zakończyła się po podpisaniu przez Japonię traktatu
handlowego ze Stanami i innymi krajami. Dopiero od 1867 roku rozpoczęła się
modernizacja Japonii. Władzę wtedy objął cesarz Mutsuhito który przybrał imię
Meiji czyli „Światłe Rządy”. Za jego panowania zerwano z dawnymi zwyczajami. Usprawniono
system prawny, zbudowano sieci kolejowe i telegraficzne, ulepszano przemysł,
wprowadzano nowe technologie, a nawet , co widzieliśmy , niektórzy Japończycy
przyjęli zachodnie stroje i obyczaje.
- Co wy na to?- zakończył .
Poczułam się jak rozdeptana żaba pod ciężarówką , czyli
rozpaczliwie bezsilna i zagubiona w tym wszystkim.
-Nie
–westchnęłam – to nie jest dwudziesty wiek tylko dziewiętnasty. Jeszcze tyle
lat dzieli nas od powrotu do domu i wiele zależy od wiedzy i umiejętności profesora. Ta nasza dziura jest strasznie
kręta i nieprzewidywalna. Tak łatwo mogliśmy znowu cofnąć się w czasie i
wylądować w epoce dinozaurów, albo zobaczyć wielki wybuch i to byłaby ostatnia
rzecz którą zobaczylibyśmy w naszym życiu. Ja chcę do domu i nigdy więcej nie
wezmę udziału w żadnych eksperymentach. Profesor w skupieniu zaczął uruchamiać
maszynę.
-36-
Zobaczyliśmy na środku potężnego
placu, rakietę. Obok nas stał mężczyzna w kapeluszu. Zupełnie nie zwracał na
nas uwagi. Przez lornetkę patrzył na rakietę , przesuwał i naciskał guziki na
pulpicie przed sobą. Z konstrukcji podtrzymującej rakietę odsuwały się różne
elementy. W głębi widać było grupkę ludzi , tak samo w napięciu wpatrujących
się nią.
- Zawsze chciałem to zobaczyć- usłyszeliśmy głos profesora-
Oglądamy start i lot pierwszego statku powietrznego o napędzie rakietowym.
Zbudował go i wystrzelił Amerykanin Robert Hutchings Goddard. Było to 16 marca
1926 roku. Jego rakieta wzniosła się na wysokość 60 metrów. Jej paliwem była
benzyna i płynny tlen. Chciał zbadać wyższe warstwy atmosfery ziemskiej.
Stwierdził wtedy, że zastosowanie dwu i trzyczłonowej rakiety, której człony
odpadałyby po kolei, może umożliwić lot w kosmos. Jego pomysł wykorzystali
Niemcy przy budowie rakiety V-2 .
Kiedy profesor skończył , rakieta zaczęła majestatycznie
wznosić się do góry, po czym runęła na ziemię. Goddard’a otoczyli reporterzy. Zaczęli zasypywać go
pytaniami. Nagły powiew wiatru zerwał kapelusz z głowy Amerykanina. Miecio
podniósł go i chciał oddać, ale tłum reporterów był zbyt gęsty ,żeby się przez
niego przecisnąć. Zresztą, kiedy Amerykanin odpowiedział na kilka pytań, skinął
głową i ruszył w kierunku rakiety. Reporterzy jak ogon komety podążyli za nim.
- Profesorze skąd wziął się pomysł zbudowania rakiety? –
zapytałam.
-Rakiety, czyli fajerwerki znane były ludziom od stuleci.
Już wcześniej próbowano je zbudować i wystrzelić. , ale udało się to dopiero
Goddardowi. Chciałbym z bliska zobaczyć jego rakietę, ale jest tam za dużo
ludzi, a ja nie chciałbym wywołać sensacji- powiedział profesor i uruchomił nasz pojazd.
-37-
Znaleźliśmy się nad piękną wijącą
się wśród traw i drzew rzeką. Wzdłuż brzegu biegali dwaj chłopcy w koszulkach i
spodenkach. Nieopodal stali dwaj mężczyźni ubrani w długie spodnie i białe koszule.
Wyposażeni w spinningi namiętnie przecinali żyłkami lustro wody. Niedaleko nas
dwie panie ubrane w pastelowego koloru suknie, leżały na rozłożonych na trawie
kocach. Odpoczywały w cieniu olbrzymich parasolek. Z uwagą obserwowały
poczynania panów, którzy pomimo usilnych starań nie mogli pochwalić się żadną
zdobyczą. Na nas nikt nie zwracał uwagi, zapewne dlatego ,że częściowo
zasłaniały nas krzaki a dodatkowo położyliśmy się na trawie ,żeby wreszcie
odpocząć. Szumiały liście, śpiewały ptaki, pachniały kwiaty i zioła. Idylla.
Chcieliśmy zrobić przerwę w podróży, żeby odpocząć, , wygrzać się w słońcu,
posilić i wyspać. Psiak wypuszczony z koszyka, trochę pobiegał w naszym pobliżu
a następnie też wyciągnął się na słońcu. Jedząc zapasy z Kanady obserwowaliśmy
towarzystwo bawiące się nad wodą. Panowie nadal z marnymi efektami próbowali
łowić ryby , a chłopcy dołączyli do pań i teraz zajadali kanapki , popijając je
sokiem.
-Marcinie- odezwała się jedna z dam, naucz mnie łowić ryby.
Wywołany gentelman usiłował się wykręcić, ale przytłoczony
błaganiami i jękami oraz wymownymi spojrzeniami damy musiał ulec.
-Oczywiście kochanie – wymamrotał kapitulując.
Dama podreptała do niego. Pan wręczył jej wędkę i stanął za
nią. Cierpliwie tłumaczył jak odblokować kołowrotek i wykonać rzut. Pani
dostosowała się do wskazówek swojego wybranka. To, co stało się chwilę później
spowodowało, że zapomniałam o całym świecie. Dama wykonała rzut, błystka
pogrążyła się w wodzie i ona powoli zaczęła nawijać żyłkę na kołowrotek. Wtedy
nastąpiło potężne szarpnięcie, wędka wygięła się w pałąk i biedna niewiasta
zaryła swoim pięknym noskiem w kępę trawy. Nie puściła jednak wędki. Poderwała
się na nogi i zaczęła popuszczać żyłkę. Zachowywała się jak wytrawny łowca. Nie
reagowała n a krzyki i błagania gentelmana, żeby oddala mu wędkę.- nie szarp, z
wyczuciem ,popuszczaj, wybieraj, - wydawał komendy z których ona i tak sobie
nic nie robiła. Dostrzegłam błysk w jej oku i poczułam litość do ryby.
Biedaczka wpadła w ręce tygrysicy gotowej wydrzeć ją ze środka rzeki gołymi
rękami.
Obserwowałam, jak z wyczuciem wybierała żyłkę. Odległość
między nią a rybą zmniejszała się. Ryba poczuła płyciznę i rozpaczliwie
szarpnęła się, chciała wrócić na środek rzeki. Niewiasta szarpnęła równie
potężnie. Ryba szerokim łukiem wyleciała z wody, żyłka pękła, a ryba wylądowała
na trawie.
Obydwaj panowie rzucili się na nią i przydusili do trawy. Po
chwili ryba znieruchomiała. Nie żyła. Wtedy jeden z nich chwycił ją za skrzele
i podniósł. To był szczupak. Miał przeszło metr długości. Leżący obok mnie
ponowie tylko głośniej sapnęli. W naszych czasach, w zanieczyszczonych rzekach
o takim połowie mogli tylko pomarzyć. Było
mi żal. Taka piękna ryba, po takiej wspaniałej walce po prostu udusiła się. Czy
nie byłoby lepiej, żeby wróciła do wody? Gdzie zachowanie „fair play” ,
szacunek do przeciwnika. Dlaczego ta zasada ma dotyczyć tylko ludzi a zwierzęta
, ptaki, ryby są traktowane jak bezuczuciowe rzeczy.
Pod wieczór przyjechały dwie eleganckie limuzyny. Lokaje ,
którzy z nich wysiedli wypakowali dodatkowe koszyki z jedzeniem i piciem. Jeden
rozpalił ognisko. Towarzystwo upiekło na nim kiełbaski, żartowali przy tym z
męża pani Kamili , który już nie chciał dać żonie wędki do ręki a wzmiankowanej
damie gratulowali wędkarskiego sukcesu. Pan Marcin tłumaczył, że nie chciał ,żeby żona siała
spustoszenie wśród ryb, ale czułam, że przemawiała przez niego męska zazdrość. Wieczorem
służący spakowali koszyki, kocyki, parasolki, wędki . Towarzystwo zapakowało
się do samochodów i odjechali. Wypuściliśmy z koszyka naszego psiaka. Ciągle
nie mogliśmy się zdecydować jak go nazwiemy. Szczęśliwy z uzyskanej swobody ,
szalał na łące, i wtedy wszyscy zauważyliśmy pozostawiony pod krzakami koszyk.
Było w nim pełno jedzenia. O rany! Jak te misterne kanapki pachniały. Jaki
pyszny był ten chleb , a jakie smakowite bułeczki! A to mięsko pieczone,
wiejski serek, sól ! Delicje. Kiedy się najedliśmy, panowie którzy znaleźli leżącą w trawie
szpulkę żyłki, ucięli gałązki leszczyny, poszukali haczyki, wykopali nad rzeką
dżdżownice , zrobili wędki i zaczęli w miejscach wskazanych przez Miecia łowić
ryby. O dziwo złapali ich dosyć sporo. Udało im się na nowo rozpalić nieduże
ognisko i po chwili oczyścili i upiekli wszystkie rybki. Mieliśmy zapasy
jedzenia na dalszą drogę. Ponieważ zbliżała się noc, pozgarnialiśmy siano
leżące na łące w mały stóg i położyliśmy się spać Powietrze drgało od
cykających świerszczy i śpiewu ptaków. Na niebie świecił księżyc w pełni.
Zobaczyłam spadającą gwiazdę - chcę, żebyśmy cali i zdrowi wrócili do domu –
pomyślałam.
Obudził nas chłód poranka. Po umyciu się w rzece i zjedzeniu
śniadania ruszyliśmy w dalszą drogę.
-38-
Znaleźliśmy się przed potężnym
budynkiem. Środek obiektu widać było przez oszklone drzwi. Była tam olbrzymia
tablica z datą 24. X. 1929. Poniżej wisiały kartki z nazwami firm i cyframi, Do
tej tablicy co chwilę podbiegali ludzie i zmieniali kartki z cyframi przy
firmach . Każdej zmianie kartki towarzyszył rozpaczliwy krzyk ludzi stojących
na ulicy i obserwujących wnętrze przez szklane drzwi. Słychać było pojedyncze
wystrzały. Zrozumiałam. gdzie się znaleźliśmy. Staliśmy przed drzwiami
nowojorskiej giełdy. Byliśmy świadkami narodzin wielkiego kryzysu
gospodarczego, który odczuły wszystkie państwa na świecie i spowodował wybuch drugiej wojny światowej. Strzały ,
które słyszeliśmy, były wystrzałami samobójców. Przerażająca była obojętność
tłumu na tragedię ludzi odbierających sobie z rozpaczy życie. To był czarny
dzień w historii. Tego dnia wielu ludzi zostało nędzarzami, bez możliwości
podjęcia pracy, ponieważ krach na giełdzie spowodował bankructwo wielu fabryk, zakładów ,
koncernów, przedsiębiorstw. Usłyszeliśmy ,że profesor coś mówi – spojrzeliśmy-
po jego twarzy spływały łzy. Milczeliśmy , a profesor zaczął opowiadać.
-Mój ojciec Wyjechał do Ameryki , jak to się mówiło „ za
chlebem” . Było nas dziewięcioro rodzeństwa, a z kawałka ziemi trudno było
wyżyć. Ojcu udało się znaleźć pracę w fabryce. Ponieważ był złotą rączką, to
mimo, że był analfabetą, szybko nauczył się obsługiwać maszyny, awansował nawet
na majstra. Zarobione pieniądze przesyłał do domu, ale część za namową szefa
ulokował w akcjach. Chciał kupić dom i sprowadzić nas do Ameryki. Krach na
giełdzie spowodował, że ojciec stracił wszystko, pracę, oszczędności, nadzieję
na zobaczenie rodziny, kupienia domu, powrotu do Polski. Nigdy więcej nie
mieliśmy o nim wiadomości. Chciałbym go zabrać
ze sobą naszą maszyną .albo chociaż powiedzieć mu jak sobie
poradziliśmy, ale nie wiem gdzie i jak go szukać? Wiem tylko ,że dzień ten
przeżył, ponieważ tydzień po tym zdarzeniu wysłał do nas swój ostatni list.
Kolega , któremu go podyktował napisał, że ojciec wszystko stracił, pracę, pieniądze,
ze tęskni za domem ale nie ma jak wrócić, że w mieście dzieją się
straszne rzeczy . Ludzie są bici, zabijani, obudziły się najgorsze instynkty,
że się boi, że nas kocha . Byłem najstarszy z rodzeństwa. Kiedy to się stało
miałem czternaście lat. Postanowiłem, że jak dorosnę pojadę do Ameryki ,
odszukam ojca i sprowadzę do domu. Wstawałem rano , oprzątałem zwierzęta,
szedłem do miasta gdzie pracowałem jako gazeciarz. Chodziłem po południu do
szkoły .Byłem najbiedniejszym , ale najpilniejszym uczniem. Zdobytą wiedzą, po
powrocie do domu i dokończeniu zajęć w gospodarstwie dzieliłem się z
rodzeństwem. Dzięki temu nauczyli się czytać, pisać i liczyć. Po wojnie ukończyłem szkoły, zostałem
inżynierem. Budowałem mosty na całym świecie. Nigdy nie trafiłem na najmniejszy
ślad po ojcu, chociaż szukaliśmy go przez PCK i inne organizacje charytatywne.
- Może poszukamy go teraz ?
- zaproponowałam.
- To nie ma sensu – powiedział profesor- może go tu nie ma ,
a nie przeszukamy przecież wszystkich ulic, - powiedział profesor i
uruchomił maszynę.
-39-
Staliśmy na ulicy wśród rozentuzjazmowanego
tłumu. Ulicą maszerowały dzieci w białych bluzkach i brunatnych spodenkach lub
spódniczkach. Miałam wrażenie ,że patrzę na małych żołnierzy. Szły karnie w
równych odstępach. W rękach -miały płonące pochodnie. Zapadał zmierzch. Wszyscy
wpatrzeni byli w mównicę, stojącą na środku placu. Wokół niej ustawiały się
dzieci. Na mównicę wszedł mężczyzna ubrany w czarny uniform. Zaczął mówić
twardym chropowatym głosem. Mówił po niemiecku. Na placu panowała cisza. Tylko
ten jeden głos brzmiał ostro, wśród cieni rzucanych przez pochodnie. Kiedy
przestał ,dzieci zaczęły skandować ;
-Heil Hitler! Heil Hitler!
Do głosów dzieci dołączyły głosy dorosłych. Zaczęły płonąć
kolejne pochodnie odpalane jedne od drugich. Wkrótce cały plac wyglądał jak
rozlewająca się rzeka ognia., grożąca okrzykami „ Heil Hitler” całemu światu.
Nagle z mroku wyłoniła się grupa mężczyzn. Otoczyli nas , a
jeden z nich powiedział coś do profesora. Profesor powoli i dobitnie coś
odpowiedział. Wtedy najwyższy z nich, uderzył z całej siły profesora pięścią w
głowę. Profesor przewrócił się . Panowie rzucili się profesorowi z odsieczą. Wywiązała
się bójka. Okazało się, że Karol zna judo. Bałam się ,że na pomoc hitlerowcom,
ruszą inni faszyści obecni na placu. Na szczęście nie ruszyli ,słuchali
przemówienia Hitlera. Ocuciłam profesora.
Hitlerowcy chwilowo wycofali się. Wiedzieliśmy, że za chwilę wrócą z
posiłkami i wtedy będziemy bez szans. Profesor uruchomił maszynę. Jeszcze przez
chwilę widzieliśmy światła pochodni.
-Ten ogień ogarnie cały świat, zniszczy wiele istnień i zburzy istniejący
porządek - szepnął Miecio.
-40-
I znowu las. Niedługo to będzie
nasze naturalne środowisko. Od zmierzchu do nocy nie ma dużego odstępu-
pomyślałam. Zmieniło się tylko miejsce.
Usłyszeliśmy warkot lecącego samolotu. Leciał nisko. Prawie muskał
czubki drzew. Przeleciał nad naszymi głowami. Wtedy zobaczyliśmy rozpalające
się ogniska. Samolot wylądował na polanie.
Wysiadło z niego pięciu ludzi. Wyładowywano z niego skrzynki i załadowywano na stojące w pobliżu
furmanki. Kiedy ładowano skrzynie usłyszeliśmy, na jaką akcję szykowali się
partyzanci. Wywiad donosił ,że Niemcy szykują transport dzieci do Oświęcimia.
Należało transport zatrzymać, unieszkodliwić konwojentów i uwolnić dzieci.
Samolotem przyleciał lekarz, felczer , pielęgniarki , a w skrzyniach były
lekarstwa. Rozładunek szedł sprawnie. Wiedziano , że dzieci w transporcie ,są
chore i głodne. Problemem było ukrycie tych dzieci w jak najkrótszym czasie
przed Niemcami. Przygotowanie do akcji miało trwać tydzień, ale w każdej chwili
wszystko się mogło zmienić. Samolot już zdążył odlecieć. Ogniska zostały
zgaszone. Dziwiło mnie, że partyzanci rozmawiają swobodnie, bez lęku, że ktoś
ich podsłucha. My trwaliśmy w bezruchu, ponieważ najmniejszy szelest, czy
trzask gałązki mógł nas zdradzić. Tu w pobliżu musieli mieć czujki. Usłyszeliśmy głos kukułki. To nie jest naturalny dźwięk w nocy. Z zarośli
zaczęły się wynurzać grupki partyzantów. W każdej chwili mógł nas ktoś odkryć.
Profesor po ciemku nastawił maszynę. Otaczający nas dym świecił w ciemności.
Usłyszeliśmy krzyki, huknął strzał. Na szczęście my już zniknęliśmy.
-41-
Czuliśmy przytłaczający nas
ciężar. Mgła rozwiewała się powoli. Naszym oczom ukazał się dom. Jego elewacja
była żółtego koloru, a my nasz domek pomalowaliśmy na biało. W ogródku była
dziewczyna.
-Małgosia – usłyszeliśmy głos Karola.
Nagle zobaczyliśmy drugiego Karola zbliżającego się do
furtki. Wszedł do ogrodu, a nasz Karol
ruszył jak zahipnotyzowany za nim. Czułam ,że stanie się coś strasznego. Szli
tak, jakby się zupełnie nie widzieli. Kiedy znaleźli się blisko siebie nasz
Karol pchnął z całej siły tego drugiego
i zniknął. Biedaczyna, pokulał się jak piłka po trawniku, wykonując efektowne
salto, w końcówce upadku wylądował na stercie suchych gałęzi. To musiało boleć.
Piękny bukiet kwiatów rozsypał się w powietrzu i utworzył mozaikę na jego
ubraniu. Podbiegła do niego Małgosia. My także chcieliśmy biec , ale
zderzyliśmy się z niewidzialną ścianą.
-To ściana naszej dziury czasu- usłyszeliśmy głos profesora.
Karol jako półduch wydostał się z niej,
ale nie wiem czy nam się uda. Tu jest jakieś zwężenie. Energia zgromadzona w
dziurze działa na nas z coraz większą siłą. Nie mam pojęcia czy się z niej
wydostaniemy , czy zostaniemy zmiażdżeni. Spojrzałam na naszego psiaka leżącego
w koszu. Biedaczyna . Nie mógł nawet podnieść łebka . Z trudem oddychał.
- Profesorze , dlaczego nie możemy się teraz wydostać i
tkwimy w tej pułapce. Przedtem mieliśmy dużo swobody? - zapytał Rysiu.
- Sądzę, że dziura ma kształt potężnego leja, Teraz
dobiliśmy do jej brzegów. W przeszłości poruszaliśmy się swobodnie po całych
miastach, ponieważ nie zbliżaliśmy się do jej brzegów. Każdy lejek ma zwężenie
, które przechodzi w nóżkę i my właśnie jesteśmy w takiej nóżce. Zagęszczenie
znajdujących się w niej atomów, wraz z energią przez nie wytwarzaną zwiększa
się. Przy końcu naszej drogi ich energia może być zbliżona do mocy reaktora
atomowego, ale my nie będziemy jej czuli. Może być też tak, że za chwilę tunel w którym się znajdujemy, rozszerzy się i
odzyskamy swobodę. Pamiętajmy ,że nikt przed nami nie znalazł się w takim
miejscu.
To co usłyszeliśmy było straszne. Wolałam nie myśleć co
stało się z Karolem i ci stanie się z nami za chwilę. Podeszłam do Rysia i
przytuliłam się do niego . Dopiero teraz naprawdę zdałam sobie sprawę z tego,
ile On dla mnie znaczy. Miałam wrażenie, że nigdy go nie doceniałam, że za
rzadko okazywałam i mówiłam ile dla mnie znaczy. Teraz znowu nie miałam odwagi
mu tego powiedzieć. Mój Rysiu wziął mnie za rękę. Spojrzeliśmy na siebie.
Poczułam ,że dopóki jesteśmy ze sobą nic nam się nie stanie. Wytrzymamy nawet
to co nadchodziło, choćby było najgorsze.
Profesor niechętnie nastawił maszynę. Znowu otoczył dym .
Ucisk był potworny. Nie miałam siły oddychać. Czułam ,że tracę przytomność.
Kiedy oprzytomnieliśmy, byliśmy w naszym ogrodzie. Świeciło słońce. Usiedliśmy.
Nic nas nie gniotło. Niepewnie podnosiliśmy się z ziemi. Wszyscy padliśmy sobie
w objęcia. Śmialiśmy się i płakaliśmy na przemian. Byliśmy w naszym domu. Nie
wiedzieliśmy tylko w jakim czasie, ale nie chcieliśmy sprawdzać.
-42-
Długo na was czekałem-
usłyszeliśmy glos Karola. Stal w drzwiach naszego domu i uśmiechał się do nas.
- Jak ty to zrobiłeś?- usłyszeliśmy głos Miecia.
Sam nie rozumiem jak to się stało. Kiedy popchnąłem tamtego
Karola czyli mnie , wpadłem zamiast niego do tunelu. Były w nim różne moje
kawałki ducha, które się ze mną złączyły, ale kilka zostało jeszcze w
przyszłości. To tłumaczy dlaczego ciągle jestem niekompletny, ale też dlaczego
robiłem się wyraźniejszy. Nieświadomie zbierałem moją energię rozsypaną w tym
ogrodzie w różnych czasach. Kiedy wylądowałem na trawniku , sprawdziłem czas. Nasza podróż trwała pół
godziny. Wiem , bo kiedy wyruszaliśmy, stałem twarzą do kościelnego zegara i
zapamiętałem godzinę. Dzień , miesiąc i rok też nie były problemem. Radio w
kuchni wyświetla całą datę. Chodźcie na herbatę. Czekając na was wstawiłem
wodę.
-43-
W ten sposób zakończyliśmy naszą
podróż w czasie. Miecio i Rysiu powrócili do pracy w szkole. Są cenionymi
wykładowcami , potrafiącymi otwierać przed młodymi ludźmi nowe horyzonty i
pobudzać ich do kreatywnego myślenia. Profesor zamieszkał z nami. Staliśmy się
jego rodziną. Ja wróciłam do moich roślin, tworzę teraz oryginalne kompozycje
wzorowane na kulturze wschodu. Nasza psina przeżyła podróż. Biega radośnie po
podwórku i poluje na krety. Okazała się suczką . Nazwaliśmy ją Łapka. Przedmioty
, które zbieraliśmy podczas naszej podróży zbutwiały, pordzewiały , rozsypały
się, lub zbiły. Szkoda. Profesor nadal udoskonala maszynę. Chce dokładniej zbadać dziurę czasu.
Mówi o niej nasza i twierdzi, że takich dziur jest więcej , tylko nikt ich
jeszcze nie odkrył. Chce wyruszyć nią w przyszłość. Nikt z nas nie chce tego
zrobić, ale chyba Karol się waha. Może chce odszukać w przyszłości brakujące
elementy siebie?
-44-
Kiedy skończyłam pisać
popatrzyłam na ,,Karola”. Mrugał do mnie porozumiewawczo światłami.
-Co sądzisz o mojej książce – zapytałam.
-Za dużo danych z programu historycznego , nie przyciska się
byle czego- mruczał.
- Ciągle mnie krytykujesz, pochwal mnie chociaż raz, bo
wyłączę cię z sieci- zagroziłam.
Nic z tego -zaśmiał się- mam długoterminowe zasilanie
awaryjne , jestem doskonały- chwalił się.
-„Karol” – nie drażnij mnie bo cię uszkodzę
-Nie dasz rady ,mam system szybkiej regeneracji.
-To według ciebie, jak mam poprawić opowiadanie.
-Podaj dodatkowe dane.
Kiedy wystukałam nowe dane i włączyłam w obieg posiadanych
danych , usłyszałam dzwonek przy furtce. Przyjechali do nas moi rodzice z
wizytą. Nacisnęłam guzik otwierający i wtedy usłyszałam huk. Oszołomiło mnie na
moment.
„Karol , co się stało? - spojrzałam na furtkę . Rodziców nie
było!
-Błąd w programie, atak wirusa – mamrotał migając czerwoną
lampką. Rodzice w programie historycznym….Szerokie pole działania wirusa.
…Program naprawy…przewidywany czas….Miesiąc…
-Zerwałam się z krzykiem i poczułam potężne uderzenie.
Obudziłam się w
szpitalu. Na pytanie co się stało? –opowiadałam , co „Karol” zrobił.
Opowiadałam jeszcze kilka razy.
Teraz przebywam w pokoiku z łóżkiem i stolikiem na którym
stoi „Karol” . W oknie są kraty. Całe dni przeglądam jego programy, i nie wiem
jak z niego wyciągnę rodziców. Od czasu
do czasu wychodzę na spacer. Zbieram wtedy siły i kiedy wracam to szukam,
szukam, szukam….
Ploteczki, historyjki
Historie , które tu opiszę wymyśliłam lub gdzieś usłyszałam ,
niektóre przeżyłam osobiście. Pozostawiam do oceny tym , którzy będą kiedyś to czytali , co jest prawdą a co nie.
Burzowe
historie
Kogut
Mieli gospodarze w pobliskiej wsi koguta. Było to ptaszysko
stare, ale gospodarz nie miał ochoty spotykać się z nim na obiedzie i jeść w
postaci rosołu i to nie z powodu jego lat. Kogucisko lepiej pilnowało podwórka
, niż niejeden pies. Na widok obcego zbliżającego się do bramy, stroszył pióra
, piał głośno i doskakiwał z dziobem i pazurami do nóg intruza. Odstępował
tylko po przyjściu gospodyni albo gospodarza , ale i wtedy kręcił się w
pobliżu, obserwował spod zwisającego grzebienia gotowy do obrony swojego
podwórka. Przyszło upalne lato , czas żniw. Po żniwach gospodarze obchodzili
rocznicę ślubu. Rocznica , rocznicą, ale kogut gotów spacyfikować całą rodzinę , która przyjedzie na uroczystość . Dorośli ,
wiadomo , poradzą sobie z kogutem , ale wnuki! Pożyczył gospodarz od sąsiada dużą metalową klatkę .
Wpakował do niej koguta. Dobrze zamknął i wyniósł w cień pod drzewo rosnące za
oborą. Goście dopisali, zjedli, powspominali, pozwiedzali. Po południu przyszła
burza. Krótka , letnia. Pobłyskało , pogrzmiało, huknęło gdzieś blisko i się skończyło .
Goście wyszli pooddychać świeżym
powietrzem. Dzieci zdjęły sandały i
pobiegły biegać na łąkę biegać po mokrej trawie. Nagle wróciło jedno z dzieci,
to najmłodsze, z gatunku tych co wszędzie wtykają swój nosek i z triumfem
ogłosiło „ Dziadku , dziadku a pod drzewem leży upieczony duży ptaszek , zupełnie goły”.
Rower
Wracałam z pracy do domu rowerem, Było lato, gorąco. Do
przejechania miałam osiem kilometrów. Kiedy byłam w połowie drogi , która
częściowo prowadziła przez las, nadeszła
burza. Chciałam się schować na przystanku autobusowym, ale większą część jego
konstrukcji stanowiły metalowe elementy. Zrezygnowałam, Wielu ludzi w tych
czasach dojeżdżało do pracy rowerami, więc nie zdziwił mnie widok mężczyzny
wyjeżdżającego z bocznej drogi i jadącego przede mną. Był ubrany w ciężki
gumowy płaszcz i miał kalosze. Zazdrościłam mu tego ubioru, ponieważ on był
suchy a ja mokłam. Kiedy on już wyjechał z lasu , minął tory kolejowe i
wyjechał na otwartą drogę a ja byłam jeszcze w lesie, gdzieś w pobliżu uderzył
piorun w drzewo. Huk był potworny. To co się wydarzyło w tym momencie trwało
mniej niż sekundę. Rower tego gościa zamienił się w jeża. Odstrzeliły wszystkie
szprychy, koła zamieniły w ósemki, wszystko co było metalowe , było
nienaturalnie powykrzywiane. Facet był trochę poobijany, ale pozbierał się z
asfaltu. Kiedy oglądał rower z jego ust padało p…… ch……, j……, i tym podobne wypowiedzi
bardzo emocjonalne. Obejrzał rower ,
wszystkie jego części skopał do przydrożnego rowu i dalej ruszył na piechotę.
Musiał potem wrócić po ten złom, bo kiedy na drugi dzień jechałam do pracy
roweru w rowie nie było.
Dziwne
Jechałam
wcześnie rano topolową aleją, Słońce dopiero zaczynało wznosić się nad
horyzontem. Był duszny, parny poranek , jak to w lecie. Nad jedną z topoli zauważyłam
jasną jak słońce w południe kulę, Po
prostu wisiała nad tą topolą w powietrzu. Zatrzymałam rower. Kula się nie
poruszała. W pewnym momencie zaczęły sypać się z niej iskry, zupełnie jak z
zimnych ogni a kula się zmniejszała. Zniknęła. Nie mam pojęcia co to było za
zjawisko.
Alkohol
Alkoholizm to groźny nałóg , ale zdarza się, że jesteśmy
pijani albo upiliśmy się nieświadomie.
Drożdże
Miałam wyznaczony termin przyjazdu do szpitala. Wieczorem
sprawdziłam, czy wszystko mam uszykowane i nic mnie nie zaskoczy, Uszykowałam
kanapki , ponieważ do szpitala musiałam jechać głodna a jedzenie dostawało się po przydzieleniu łóżka. Na drugi dzień trochę
zaspałam. Szybko złapałam torbę i w połowie drogi na stację uświadomiłam sobie
,że nie zabrałam kanapek. Na powrót do domu było już za późno. Postanowiłam, że
kupię coś do jedzenia w dworcowym barze. Na stacji byłam przed szóstą rano. Bar
był zamknięty. Ruszyłam w drogę do szpitala licząc ,że kupię coś w sklepach
spożywczych po drodze. Sklepy też były zamknięte , ale w jednym akurat było
przyjęcie towaru, został dostarczony nabiał. Uprosiłam kierowcę, żeby mi
sprzedał litr mleka (wtedy było mleko
sprzedawane w szklanych butelkach) . Upewniłam się, czy kapselek mocno się trzyma
i dokupiłam paczkę świeżych drożdży. Miał jeszcze pięciokilowe bloki żółtego
sera, chciał mi jednego takiego potwora sprzedać w całości , ale był za drogi. W szpitalu długo czekałam na przyjęcie. Na
oddziale znalazłam się po śniadaniu. Badania też długo trwały, wypisy były koło
południa, więc na łóżko i obiad szpitalny też się nie załapałam. Pech. Siedząc
na torbie, na korytarzu poczułam ,że jestem głodna jak wilk, tym bardziej, że
panie czekające na przydziały łóżek tak
jak ja, wyjęły swoje kanapki i zaczęły je z apetytem zajadać. Wyjęłam swoje
drożdże i mleko i zjadłam to co miałam. Urwał mi się film. Jak się ocknęłam
leżałam na szpitalnym łóżku, w sali śmierdziało jak w gorzelni. Samogon
odbijał mi się buzią , nosem i uszami.
Widząc siedzących dookoła łóżka studentów pomyślałam, że dostanę dożywotni zakaz wstępu
do szpitala i czeka mnie powrót do domu w ekspresowym tempie , albo rok
więzienia za pędzenie nielegalnego bimbru w żołądku. Na szczęście studenci
wiedzieli co zjadłam i znając mój wzrost
, wagę i wiek mieli obliczyć kiedy wytrzeźwieję.
Cukierki
Działo się to w czasach , kiedy niektóre produkty
żywnościowe były na kartki . Żeby kupić
kawę ustawiały się długie kolejki. W mieście za czerwonymi zasłonkami ukrywał
swój towar ,,Pewex” , a w telewizorze nadawali reklamy ,,Baltony” .Na kartki za papierosy można było dostać czekoladowe
cukierki. I oto w tych czasach rzucili do sklepu ,,Kukułki” w półkilowych paczkach. Szczęścia dopełniał
fakt, że nikt jeszcze tego nie zauważył, Byłam pierwsza!!! Z drugiej strony
miałam pecha , ponieważ nie mogłam stanąć na końcu kolejki i kupić drugiej paczki tego rarytasu. W pracy przekazałam
koleżankom informację o tym sklepowym cudzie. Ustaliłyśmy plan działania, i
wszystkie zostałyśmy szczęśliwymi posiadaczkami cukierków ,,bez kartek”.
Przyznaję , nie mogłam w pracy oprzeć się pokusie i naruszyłam zawartość
paczki. Przed wyjazdem do domu też jeszcze je podjadłam. Kiedy już wyjechałam z
miasta na jednym z zakrętów czaił się zmotoryzowany milicjant. Kazał dmuchnąć w
balonik i stała się katastrofa. Balonik zrobił się czerwony a ja pewnie z
wrażenia i wstydu też. Nic nie pomogło tłumaczenie, że nie piję alkoholu. Kolor
balonika mówił wszystko. Po wnikliwym przesłuchaniu, musiałam trzydzieści razy
przeczytać skład kukułek ( zawierają alkohol) a troskliwy ,,Pan Władza” spuścił
mi powietrze z przedniego koła , Pięć kilometrów prowadziłam do domu rower ,
ponieważ pompkę zostawiłam w pracy, Mam nauczkę na całe życie- zanim coś zjesz
przeczytaj, jeżeli to możliwe skład.
JABŁKA
Bardzo lubiłam jeździć rowerem na bliższe lub dalsze
wycieczki. W trakcie jednej z nich trafiłam na stary rozsypujący się dom otoczony starymi jabłoniami. Najadłam się
jabłek do syta i jeszcze nazbierałam do koszyka, który był przyczepiony do kierownicy roweru. Jabłka
były soczyste , miały miodowo słodki smak z lekka nutą kwasu . Teraz owoce tak
nie smakują. W trakcie całej mojej wycieczki podjadałam owoce z koszyka, Owoce
zawsze jadłam w dużych ilościach, Kiedy wracałam , dwadzieścia metrów od domu zatrzymał mnie
policjant, nasz dzielnicowy. Kazał mi dmuchnąć w alkomat, Wykazało ponad 0,5
promila, Kazał mi stanąć pod płotem i trzeźwieć. Był również tak jak ja
zaskoczony stanem mojego upojenia. Wiedział ,że nie piję alkoholu. Całą
sytuację obserwowali schowani na pobliskim podwórku równie wstawieni ale bezpiecznie
ukryci ,,filozofowie piwni”. Słyszałam jak szeptem komentują całą sytuację. Cóż
, stoję pod tym płotem, znudziło mi się , Wyjęłam jabłko i ugryzłam je. Rety!
Dzielnicowy doskoczył do mnie jak żbik. Z wrażenia struchlałam.
Co ty robisz – wrzasnął.
Nic, jabłko jem -odpowiedziałam.
Ile tego zjadłaś? -dociekał.
Po zastanowienie stwierdziłam, że kilogram , może półtora.
Ja myślałem, że ty jesteś zawsze trzeźwa, a ty jesteś
narąbana jak koala na eukaliptusie- stwierdził, ale puścił mnie do domu. Już
nie musiałam trzeźwieć pod płotem
Zakład
Do szpitala
trafił młody chłopak. Miał osiemnaście , najwyżej dwadzieścia lat. Leżał sam na sali, ponieważ nikt nie mógł wytrzymać odoru który
wydzielał. Ten człowiek , założył się z kolegami, że wypije litr spirytusu .
Wypił. Teraz gnił w środku na żywca. Nie wiem , czy lekarzom udało się go
uratować. Lecz bez względu jak to się skończyło wiem jedno, ten chłopak wygrał zakład, ale przegrał życie.
Las
Na rondzie
rosło jedno drzewo. Na chodnikach stały latarnie, więc teren był świetnie oświetlony. Obudziły mnie nad ranem lamenty.
Wstałam z łóżka i wyjrzałam przez okno, żeby zobaczyć co się dzieje. Przed
drzewem stał facet i lamentował. Po chwili oderwał się od drzewa, obszedł je
ciężkim krokiem i powrócił na pierwotne miejsce. Podniósł głowę i znowu zaczął
lamentować. Po chwili znowu obszedł drzewo. Powtórzyło się to kilka razy. Po
kolejnym powrocie w to samo miejsce krzyknął „ Kiedy się ten cho..ny las
skończy”.
Upływ czasu,
To było zimą
. Wracałam z nocnej zmiany. Już miałam wejść do domu, kiedy usłyszałam dziwne
dźwięki dochodzące z zakładu po drugiej stronie ulicy. Jakiś gościu , który
widać było, że przed chwilą skończył imprezować forsował solidny, metalowy ,
wysoki płot po którego drugiej stronie rosły drzewa. Ich gałęzie w wielu
miejscach przerosły przez ogrodzenie, skutecznie utrudniając jego sforsowanie. Po kilku upadkach w błoto
zmieszane ze śniegiem, facet podniósł się
i rozgoryczony stwierdził „ Myślałem że wieczorem wyszedłem z domu tu moja stara już płot zmieniła i drzewa
posadziła”. Ten facet był z sąsiedniej miejscowości.
Zwierzęta
Zwierzęta towarzyszą człowiekowi od tysięcy lat. Są z nami w dobrych i złych chwilach. Karmią nas, ubierają, ogrzewają, leczą, bronią, chronią nasz dobytek. Wyszkolone przez człowieka wykonują trudne i odpowiedzialne zadania.Są ludzie , którzy swoim pupilom nadają ludzkie cechy. Uczłowieczają je, Zapominają ,że one kierują się swoimi prawami. Czy przez ,,uczłowieczenie " są szczęśliwsze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz