Karolek


„Karolka” napisałam w 1997 roku. Nigdy nie lubiłam faceta. Ta wersja jest bardzo skrócona. Wyrzuciłam kilka części. Został stworzony na prośbę mojej siostry i żeby się nie nudzić w trakcie mojego długiego pobytu w szpitalu.

PROBLEM KAROLKA
-1-
Dzieci już dorosły, usamodzielniły się. My marzyliśmy o małym, wiejskim domku tonącym w zieleni drzew, stojącym z dala od  dróg pełnych warczących , hałasujących samochodów. I oto teraz staliśmy się właścicielami małego, zadbanego, drewnianego domku z  ogrodem. Przez pierwsze dni zajęci byliśmy urządzaniem się w nim, zwożeniem naszego dobytku i odnawianiem pomieszczeń, Zdziwił nas trochę napis, który znaleźliśmy po zdjęciu wiszącego nad drzwiami lustra. Trochę to dziwne miejsce na lustro, ale poprzedni właściciel sprawiał wrażenie ekscentrycznego. Napis brzmiał ,,Uwaga na Karolka”. Troszeczkę niżej ktoś dopisał ,,Nie wierzę w duchy”. Rozbawiło nas to, jednak wieczorem nie było już nam wesoło. Czuliśmy jakąś niewidzialną obecność. Szkło w kredensie dzwoniło, słyszeliśmy kroki, chociaż nikogo nie widzieliśmy ,płacz , mocno przytłumiony śmiech, westchnienia, drzwi niespodziewanie otwierały się. Zjawiska te przypisaliśmy przeciągom i akustyce domu, ale wieczorem z trudem zasnęliśmy. Po kilku dniach nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu , że ktoś nas uporczywie obserwuje. Było to bardzo uciążliwe , irytujące i męczące. Z trudem wytrzymywałam sama w swoim wymarzonym domku. Wmawiałam sobie ,że to tylko psikusy mojej wybujałej wyobraźni.
-2-
Mieszkaliśmy w domku już dwa tygodnie. Mąż jak zwykle pojechał rowerem do najbliższego sklepu po zakupy. Ledwo pojawił się w drzwiach po powrocie zawołał triumfalnie,, Wiem kim jest Karolek”. Jego krzyk był tak niespodziewany, że rozlałam herbatę. Spojrzałam na niego zdumiona a on mówił dalej niczym nie zrażony .
-Karolek to duch faceta.
-Jakiego faceta ? -wyjąkałam z trudem chwytając powietrze. ponieważ zszokowały mnie krzyki mojego męża , który z natury był bardzo spokojnym facetem i zawsze daleki był od wydawania z siebie głośniejszych dźwięków, a teraz wręcz nimi wybuchał.
-Nie wiem jakiego- irytował się mąż- on przyszedł i tu jest- kontynuował – ale się nie denerwuj, on jest niegroźny. Można się do niego przyzwyczaić, a nawet polubić. To oswojony duch.
-Wariat jesteś – powiedziałam- co byśmy zrobili z dzikim duchem?. Podejrzewam, że i tego oswojonego pozbędziemy się z trudem. Kupiliśmy domek z dzikim lokatorem. Czekaj  Karolku- pomyślałam – już ja znajdę sposób, żeby się ciebie pozbyć. WYPOWIADAM CI WOJNĘ !!!
-3-
Postanowiłam zabrać się do tępienia Karolka metodycznie. Z aparatu do mierzenia ciśnienia wyjęłam słuchawki lekarskie. Pamiętałam , że w filmie ,,Pogromcy Duchów” szukano glutoplazmy, takiego różowego syropu , który się rozrastał i bulgotał, kiedy ktoś był zły. Jest to oznaka występowania duchów szkodliwych dla ludzi . Musiałam sprawdzić , czy coś takiego gdzieś  nie płynęło. Ze słuchawkami w uszach badałam centymetr po centymetrze podłogę i ściany. Zajęło mi to kilka dni. Nic nie bulgotało, nie przesuwało się wbrew prawom fizyki. Wysunęłam wniosek, że Karolek rzeczywiście jest duchem łagodnym. Nadszedł czas na rozpoczęcie drugiego etapu działań. Zdecydowałam , że poślę męża po worek mąki. Bądź co bądź 50 kilo to trochę dużo dla kobiety, a faceci nie z takimi ciężarami sobie radzą. Mąż po wysłuchaniu mojej prośby popatrzył na mnie podejrzliwie, kiedy wyjaśniłam mu, na co mi tyle mąki. Wreszcie pojechał do sklepu. Wieczorem, kiedy spał, posypałam mąką wszystkie podłogi. Żeby zgnębić i pokonać wroga, trzeba poznać jego język i zwyczaje. Karolek się nie odzywał, więc jego język pozostawał nieznany, musiał się jednak przemieszczać  i przez to pozastawiać ślady swojej działalności i obecności. Nie mógł być aż tak nienamacalny i pozostawiać w nas jedynie uczucie swojej wszechobecności. Bo nawet słysząc różne dźwięki, nie byliśmy pewni czy wydawał je on, czy np. stare drzwi albo wiatr.
-4-
Tej nocy nie zmrużyłam oczu. Nasłuchiwałam . Cisza. Zegar uparcie wybijał godziny. Kiedy wybił trzecią wstałam. Z latarką w ręce zaczęłam chodzić po pokojach.  Zapalałam światła, na mące nie było żadnych śladów. W świetle latarki nie pojawił się żaden cień. Nic. W kuchni poczułam ,  że ktoś się za mną skrada. Odwróciłam się szybko. Na mące obok moich śladów widać było inne ślady i pojawił się obcy cień. Przestraszyłam się. Rzuciłam w jego stronę latarką. Trafiłam. Cień wrzasnął nieludzko i szarpnął się do tyłu. Jego cieniogłowa uległa wyraźnej deformacji.
-O rany! Ale nabiłam mu guza –pomyślałam.
-Co tu się dzieje?- usłyszałam zaspany głos męża.
-Zabiła mnie, pobiła mnie- jęczał cień Karolka.      
Daj coś zimnego-wykrztusiłam z trudem– nabiłam duchowi guza.
-Wariatka, masz przewidzenia – mruczał mąż – robisz awantury o trzeciej nad ranem, i jeszcze zmarnowałaś tyle mąki…
-Ona nie kłamie-odezwał się  Karolek od strony ściany.
Mężulek odwrócił się , zobaczył cień  Karolka i po prostu zemdlał. Teraz było dwóch do ratowania.    
-Słuchaj Karolku- powiedziałam , starając się być miłą, ponieważ już trochę ochłonęłam z emocji-jeżeli możesz sięgnij z szuflady łyżkę i przyłóż do guza, jeżeli jest to możliwe  a ja postaram się ocucić  mojego męża. Za chwilę uczciwie porozmawiamy. Cień odszedł w stronę kuchennych szafek i po chwili usłyszałam brzęk sztućców, a mój kochany mężczyzna skropiony wodą oprzytomniał, więc wytłumaczyłam mu co i jak się działo.   W milczeniu usiedliśmy na taboretach przy stole. Po chwili przybliżył się do nas słabiutki już cień z łyżką.  Taboret odsunął się i łyżka znalazła się na wysokości naszych oczu. Zachowuje  się jak żywy człowiek  -pomyślałam i poczułam pewną ulgę. W kuchni zapanowała cisza.
-5-
Wiem, że wiecie kim jestem i jak mam na  imię - zaczął Karolek. Obserwuję Was od chwili w której zdjęliście lustro ze ściany. Nie wiecie, skąd się tu wziąłem, ale ja też nie wiem. Wiem tylko, że zgubiłem moje ciało. Wiem, że to dziwne ale naprawdę nie wiem kiedy i jak to zrobiłem i co się z nim stało i dlaczego się tutaj znalazłem.. Każdy duch ulega przemianie,  kiedy jego ciało się rozsypie. Moje ciało musi gdzieś być, ponieważ ja tutaj ciągle jestem i to już od dłuższego czasu.
Zastanów się co mówisz – powiedziałam. Nie można po prostu zgubić swojego ciała, przecież to nie szpilka, ma swoją wagę i rozmiary.
Opowiedz wszystko od początku- zdecydował mój mąż.
Od którego- zdenerwował się Karolek i łyżka zakołysała się nerwowo. Jeżeli od pierwszego początku to będzie to długo trwało. Ja wszystkich moich przemian chyba już nie pamiętam.
To może opowiedz kiedy zgubiłeś ciało – zaproponowałam.
Dobrze, spróbuję- zgodził się Karolek- ale naprawdę dobrze nie pamiętam co się stało.
-6-
Obecnie nazywam się Karol Łopuszkiewicz. Ukończyłem studia i zostałem magistrem filozofii. Pracowałem na uczelni . Miałem kilka dni urlopu, więc postanowiłem odwiedzić moją narzeczoną Małgosię . Była najpiękniejszą, najmądrzejszą i najszlachetniejszą dziewczyną jaką znałem- rozmarzył się Karolek. Tego dnia, kiedy do niej przyjechałem , kwitły jabłonie . wszędzie unosił się ich zapach. Był piękny wiosenny dzień , a ja miałem dla niej wspaniały bukiet kwiatów. Moją narzeczoną zobaczyłem w ogrodzie. Siała nasiona. Ruszyłem szybciej w jej stronę, ona też mnie  zobaczyła. Otworzyłem furtkę, wbiegłem między drzewa i wtedy usłyszałem jej przeraźliwy krzyk. Przebiegła obok mnie.
- Karol, Karolku gdzie jesteś !-krzyczała , a ja nie rozumiałem co się dzieje, co się stało. Na stole zaczęły pojawiać się mokre plamy, coraz więcej i więcej..
Chcieliśmy go pocieszyć, ale jak się pociesza ducha?
-Co właściwie się z Tobą stało? -spytał mąż.
-Nie wiem –szlochał Karolek – nie wiem co się stało i jak się tu znalazłem . Wiem, że ciało żyje, bo czuję ból , mogę płakać, pozostawiam ślady, rzucam cień, ale nie wiem co się stało i gdzie ono jest. Łyżka odwróciła się w moja stronę.
-Powiedz , jak chciałaś się mnie pozbyć ?
- Nic ciekawego- odpowiedziałam. – sprowadziłabym różdżkarza albo egzorcystę, chociaż co do tego pomysłu miałam wątpliwości. Przecież egzorcyści są księżmi, a ci uważają , że są nieomylni. Gdyby to była prawda , co tydzień wygrywaliby w totolotka. Nic o takim fenomenie nie słyszałam, dlatego mój pomysł tracił na wiarygodności i możliwości realizacji. Mógł nawet przynieść inne , niż przewidywane skutki.  Wyszukałabym zaklęcia na duchy, kupiła stosowne amulety, na pewno coś bym wymyśliła.
Rysiu patrzył na mnie zdumiony,  jakby zobaczył żurawia w kapciach.
To by były kosztowne eksperymenty – wymruczał.
-Ominęła mnie niezła zabawa-roześmiał się Karol -co teraz zrobisz?
-Teraz powiem Wam dobranoc i pójdę spać. Opuściłam kuchnię.
-7-
Obudziły mnie dziwne zapachy i hałasy. Spojrzałam na zegarek. Ósma. Rety , zaspałam. Dobrze , że dzisiaj jest niedziela- pomyślałam. Szybko doprowadziłam się do porządku i poszłam do kuchni. Zamierzałam posprzątać rozsypaną mąką. Zamurowało mnie w drzwiach.. Stałam i nie wierzyłam własnym oczom. Kuchnia tonęła w łupinach, mąka na podłodze rozmazała się w artystyczne smugi, po niej z wdziękiem ślizgał się mąż. Garnki przesuwały się w różnych kierunkach, ich zawartość zmieniała się błyskawicznie. Z sufitu kapała dziwna piana. Panowie świetnie się bawili. Nawet mnie nie zauważyli.
-Co tu się dzieje?- zapytałam.
- Karol w jednym z wcieleń był kucharzem, dawno nie gotował, więc troszeczkę wyszedł z wprawy. Stara się sobie przypomnieć jak się gotowało różne potrawy. Teraz szykuje lekką potrawę na śniadanie- wyszeptał mąż.
- Dlaczego szepczesz?-zapytałam.
-Bo Karol pracuje w natchnieniu, a ja jestem jego pomocnikiem – dumnie wypiął pierś – wspieram mistrza w działaniach.
-A ta plama na suficie?
-Drobnostka, zamaluje się. Karol robił specjalną herbatę  i dodawał do niej różne dodatki , przyprawy. Chciał ją podgrzać w szybkowarze, ale chyba dobrze go nie zakręcił. Nie nadaje się już do użytku.
-Kto Karol ?
- Nie, napój i garnek. Stwierdził flegmatycznie.
Wolałam wyjść z kuchni , bo za chwilę więcej dusz mogło szukać ciała. Dosyć długo studziłam budzącą się we mnie chęć mordu. Posprzątałam mąkę w pozostałych pomieszczeniach, pootwierałam okna. Weszło poranne, rześkie powietrze . Z ogrodu wpłynął zapach kwiatów i wesoły śpiew ptaków. Sięgnęłam z regału książkę i zaczęłam czytać. Nic tak nie uspokaja jak dobra lektura. Około dziesiątej pojawił się mąż. Nie odzywałam się przeczuwając kłopoty.
-Kuchnię posprzątałem z tego bałaganu…
-I co z tego? – przerwałam.
-Jestem głodny jak wilk
-A danie Karolka?
-Było niejadalne, spalił wszystko.
-To podgrzej kiełbasę.
-Spalona.
Pomidory?
Już niejadalne.
Ryby i sery? – drążyłam dalej.
- Nic nie zostało.
Pełna złych przeczuć poszłam do kuchni. Wszystkie garnki były przypalone, lodówka świeciła pustkami
-Hej! zawołałam-, ktoś się przechwalał, że był kucharzem, gdzie się podziały wyszukane potrawy?
-Byłem – usłyszałam głos zza kredensu-wyszedłem z wprawy.
Później opowiesz-stwierdziłam – teraz musimy coś zjeść.
Ja nie muszę-  stwierdził Karolek- nie czuję głodu.
Zgrzytnęłam zębami i rzuciłam w stronę głosu drewnianą łopatkę która wpadła mi w ręce. Głos umilkł ,a sapanie świadczyło o zdenerwowanie ducha. Udało mi się znaleźć słoik z bigosem. Nie ma to jak domowe zaprawy. Po śniadaniu darowaliśmy Karolkowi winy, a on opowiedział nam tę historię.


-8-
Po śmierci Henryka VIII- zaczął opowiadać Karol- władzę w Anglii przez sześć lat sprawował jego syn Edward. Było to  mądre ,ale chorowite dziecko, więc trudy władzy szybko go wyczerpały. Po jego śmierci rządy objęła Maria, żona Filipa Hiszpańskiego. Jej rządy trwały krótko , ale były bardzo krwawe. Za jej panowania doszło do prześladowań religijnych i wielu niewinnych ludzi straciło życie. Anglię wplątała w niepotrzebne wojny w  których wielu jej poddanych straciło życie. Nazywaliśmy ją ,,Krwawa Mery”. To były złe czasy i zła królowa. Po jej śmierci 17 listopada 1558 roku Elżbieta, córka Anny Boleyn i Henryka VIII wstąpiła na tron. W tym uroczystym dniu mając 11 lat zostałem pomocnikiem kucharza. Byłem ciekawy życia dworskiego. Moje uszy wychwytywały wszelkie nowinki. Czasami widywałem przez okno młodą królową , jak spacerowała w otoczeniu dworek. Każdy kto przebywał na dworze królewskim musiał mieć w swoich żyłach chociaż trochę błękitnej krwi. W kuchni mieliśmy sporo pracy. Oprócz codziennych posiłków, w zamku często były wydawane przyjęcia ku czci dostojnych gości, posłów, lub bale ku czci królowej. W służbie jej królewskiej maści, każdy początkujący sługa dostawał się pod opiekę sługi stojącego wyżej w hierarchii. Ten uczył go dworskich manier, aby jego podopieczny potrafił się właściwie zachować podczas spotkania z damą, rycerzem, albo samą królową oraz uczył tajników zawodu. Mnie pod opiekę wziął pomocnik kucharza Tom. Oj nie raz bolała mnie głowa, kręgosłup i poniżej kręgosłupa , od nauki ukłonów, właściwego nakrywania do stołu, obsługi gości, etykiety i ogłady towarzyskiej. Najważniejsza była nauka czytania, pisania , rachunków ,znajomość geografii i gotowania. Z dworskim obyciem miałem spore problemy, w kuchni robiłem jednak postępy, więc Tom był ze mnie zadowolony. Szybko nauczyłem się rozróżniać po zapachu przyprawy korzenne i oceniać ich jakość. Rozpoznawać owoce i warzywa, określać skąd przybywają i jak się je przyrządza. Oceniać świeżość mięs i wędlin , nazywać je, odpowiednio kroić i przyrządzać. Nauczyłem się odczytywać receptury na ciasta i potrawy, ale ciągle myliłem pojęcia wag . Te wszystkie funty, pudy, uncje i inne ciągle mi się myliły. W wolnych chwilach biegałem za miejskie mury. Tam wędrowni aktorzy szykowali dekoracje do przedstawień, robili próby. Nie wolno im było dawać przedstawień w miastach. Wierzono ,że roznoszą choroby, a poza tym zakłócaliby porządek. Elżbietę fascynował teatr, więc zdarzało się, że aktorzy występowali w zamku przed obliczem królowej i jeżeli byli dobrzy, mogli liczyć na sowite wynagrodzenie. Gościem królowej Elżbiety bywał sam Wiliam Szekspir. Widziałem go kiedyś przez szparę w drzwiach podczas przygotowań do premiery ,,Romea i Julii”. Ten niepozorny człowiek robił niesamowite wrażenie, wręcz kipiał energią. Jego aktorzy, starali się spełniać jego życzenia w lot. Ciężko pracowali nad każdą sceną sztuki. Byłem również świadkiem jak do kuchni wszedł sam Walter Raleig’h, podróżnik i odkrywca. Jego służący wniósł za nim worek pełen szarych bulw. Zawołał głównego kucharza, dokładnie wyjaśniał jak je przyrządzić i osobiście nadzorował przygotowanie potraw. Te bulwy to były ziemniaki. Pierwsze w Europie. Na początku były przez arystokrację traktowane wyłącznie jako roślina dekoracyjna i hodowane w oranżeriach z innymi egzotycznymi roślinami. Patrząc na sir Wiliama, postanowiłem , że tak jak on zostanę podróżnikiem i odkrywcą nowych lądów. Wieczorem spakowałem mój worek podróżny i poszedłem do portu. Port mimo późnej pory tętnił życiem. Pełen był  statków, kupców i marynarzy, żebraków i włóczęgów, szulerów i różnych innych typów. Upatrzyłem sobie statek zacumowany na uboczu. Akurat wnoszono na jego pokład i pod pokład beczki. Postanowiłem wnieść jedną z nich pod pokład i tam się ukryć. Zorientowałem się, że noszono beczki z kiszoną kapustą. Wziąłem jedną z nich i z tragarzami ruszyłem pod pokład. Było na tyle ciemno i tłoczno, że nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Zaniosłem beczkę na wskazane miejsce. Marynarze wprawnie przywiązywali je linami do słupów. Odsunąłem się troszeczkę w półcień, gdzie nie docierało światło świec i ukryłem się między przywiązanymi już beczkami. Na każdej beczce wypisana była nazwa statku ,,Szczęśliwa Gwiazda ‘’Trudno o bardziej  szczęśliwą dla mnie nazwę – pomyślałem. Rzuciłem mój worek na pokład, wsunąłem się bardziej między beczki i zasnąłem. Kiedy statek wyszedł w morze opuściłem moją kryjówkę. Przy świetle księżyca obejrzałem pomieszczenie. Ładownia składała się z dwóch części połączonych ze sobą i mających oddzielne wejścia z pokładu. W części której byłem wisiało wędzone mięso, w skrzyniach były owoce i warzywa, w beczkach kiszone ogórki i kapusta. W ładowni stały beczki ze słodką wodą, piwem, winem i rumem. Głód mi nie groził. Najadłem się i położyłem spać. Wcześnie rano obudziło mnie zimno. Postanowiłem znaleźć cieplejszą kryjówkę, dlatego zajrzałem do ładowni obok. To był prawdziwy arsenał. Były tam pistolety, noże, rusznice, szable, proch w skrzyniach, zwoje lontów. Nie zdziwiło mnie to. Na morzach i oceanach grasowali piraci. Łatwo można było ich spotkać, dlatego każdy statek był uzbrojony po uszy, a załoga była zaprawiona w walkach. Przegrana kosztowała drogo. Zdarzało się ,że statek wychodził w morze i nikt więcej go nie widział ani o nim nie słyszał. Z ładowni do góry prowadziła drabina. Wszedłem ostrożnie na nią  i wyjrzałem. Tyłem do mnie, przy armatach siedzieli marynarze. Rozmawiali. Zacząłem się przysłuchiwać. Ścierpła mi skóra. Byłem na pirackim statku Jej Królewskiej Mości. Jęknąłem. Marynarze odwrócili się. Nie miałem dokąd uciec.
–Kim jesteś chłoptasiu ?- zapytał jeden z nich.
-Nie widzisz Jim , pasażer na gapę- roześmiał się drugi.
-Wyrzućmy go za burtę!- zawołał trzeci pirat.
Na moje szczęście Jim zdecydował, że zaprowadzi mnie do kapitana. Kapitan przesłuchał mnie dokładnie i postanowił, że będę pomocnikiem okrętowego kuka, czyli kucharza. Kukiem był starszy , siwy marynarz o wesołych oczach. Wołano na niego Bert. Opłynął na statkach prawie cały świat. Od niego dowiedziałem się , że będziemy polować na statki płynące z Ameryki do Europy z towarami. Oczywiście oszczędzamy statki z banderą Królestwa. Od razu musiałem ostro wziąć się do pracy. Bert wyznaczył mi sporo obowiązków, a marynarze z wdzięczności, że pozbyli się dyżurów w kuchni, dorzucili mi sprzątanie pokładu. W wolnych chwilach uczyłem się marynarskiego życia. Musiałem poznać nazwy żagli, do czego one służą, wciągać je na maszty, bo w czasie sztormu każda para rąk jest potrzebna ,nazywać i wiązać marynarskie węzły, a Jim uczył mnie posługiwania się bronią, ponieważ każdy pirat musi umieć walczyć. Uczył mnie rzucania nożem, szermierki, strzelania z pistoletu do celu, obsługi działa. Wieczorami wychodziliśmy z Bertem z dusznej kuchni na pokład. Bert pokazywał mi gwiazdy. Nazywał je , objaśniał  jak orientować się dzięki nim w położeniu statku i obranym przez niego kierunku. Pokazywał różne zjawiska atmosferyczne, kształty chmur i jak dzięki nim przewidzieć pogodę. Radził mi, żebym przy pierwszej możliwej okazji opuścił piracką łajbę. Ja uczyłem Go czytać, pisać, gotować wykwintne dania, elegancko nakrywać stół i obsługiwać gości. Byłem bardzo ciekawy, dlaczego Bert tak bardzo chce czytać i pisać. Dopiero kiedy otworzył swój marynarski kuferek zrozumiałem. Bert oprócz przedmiotów potrzebnych każdemu marynarzowi, miał w swoim kufrze książki. Były ono oprawione w złoto i klejnoty. Już same ich oprawy stanowiły majątek. Jednak Berta nie interesowała ich wartość materialna, tylko zawarta w nich treść, dlatego tak zapamiętale uczył się czytać i liczyć. Były to stare książki kucharskie  i żywoty świętych. Po trzech tygodniach rejsu na horyzoncie  pojawił się inny statek. Na maszcie naszego statku pojawiła się piracka bandera. Bert wciągnął mnie do kuchni i zabarykadował stołem drzwi. Wyciągnął ukryty krzyż i zaczął się modlić. Osłupiałem. On był katolikiem , a przecież my Anglicy jesteśmy   anglikanami. Bardzo go lubiłem i zdałem sobie sprawę, że jeżeli zdradzę jego sekret , to zawiśnie na reji.  Naszym okrętem zaczęły wstrząsać strzały armatnie, potem usłyszałem straszliwy huk i trzask. . Wstrząs rzucił nas na podłogę. Rozległy się strzały z pistoletów, zgrzyty szabli, straszliwe wrzaski, wulgarne słowa, jęki , słowa błagające o litość. Wreszcie wszystko ucichło. Wyszliśmy na pokład. Zaatakowany przez nas okręt płonął i pomału zanurzał się w wodzie. Zauważyłem na nim szarpiących się, powiązanych, tonących wraz ze swoim okrętem ludzi . Statek miał dziurę w burcie, połamane maszty, płonące żagle. Żywi i martwi pogrążali się w głębinie. Nikt nie okazywał  im żadnej litości. To kolejny okręt który na morzach zaginie bez śladu,.  Na naszym pokładzie leżały obcięte ręce, nogi, głowy. Zabici szczerzyli zęby w ostatnim uśmiechu. Pokład tonął we krwi. . Zrobiło mi się ciemno w oczach, zaczęło dzwonić w uszach, zemdlałem…Kiedy odzyskałem przytomność  statek był posprzątany, ładunek przeniesiony do ładowni a marynarze zadowoleni pili rum.
Tydzień później natknęliśmy się na hiszpański okręt wojenny. Ci którzy przeżyli bitwę zawiśli na rejach. Taki los czekał każdego schwytanego pirata. My mieliśmy szczęście. Bert zginął od kuli z pistoletu a ja od ciosu szabli. To był koniec mojej marynarskiej edukacji. Szkoda , bo zapowiadałem się na niezłego marynarza i odkrywcę- zakończył Karol.
Kto idzie na spacer? – zapytałam- bo ja muszę zaczerpnąć  świeżego powietrza. Wyszłam. Spacerowałam chwilę po ogrodzie i myślałam o upływającym czasie. Usiadłam na ławeczce pod drzewem i wyciągnęłam rękę w stronę kwitnącej gałęzi .Między kwiatami fruwały pszczoły i trzmiele. Kiedy poniosłam rękę cyfry na tarczy zegarka zniknęły, pojawiły się kiedy rękę cofnęłam. Powtórzyłam to kilka razy. Zegarek zachowywał się tak samo. Psuje się stary eletronik – pomyślałam- trzeba go oddać do naprawy. Nie zawracałam sobie więcej zaobserwowanym faktem głowy.


-9-
Tego dnia wzięłam się za porządki w kuchni. Rozpakowywałam nienaruszone do tej pory kartony z porcelaną,  garnkami  i nieużywanym jeszcze sprzętem . Karolek wynosił puste kartony do worka na makulaturę.
-Gdzie masz srebra albo złota ?- zapytał w pewnym momencie.
- Nie mam żadnych srebrnych, a tym bardziej złotych nakryć- odpowiedziałam.
-Szkoda-westchnął- zawsze lubiłem je czyścić. To prawdziwa sztuka. Masz może biżuterię do czyszczenia?
- Mam pierścionek zaręczynowy i obrączkę-powiedziałam i pokazałam moją biżuterię.
Na widok pierścionka zamilkł. Po dłuższej chwili wyszeptał- „ podobny ofiarowałem mojej Klarze.
-Kto to był?- zapytałam . Czułam, że usłyszę nową historię.
-Usiądź wygodnie-powiedział Karol- to długa opowieść
-10-
Był rok 1864 –zaczął Karol. W Ameryce trwała wojna Północy z Południem, w Polsce trwało powstanie styczniowe. Był to okres wzniosłych haseł ; pracy od podstaw, równości między ludźmi , pojawiły  się hasła o równości kobiet, trwa rozwój technologiczny w wielu krajach. To czas wynalazków. Byłem wtedy studentem prawa i żadne romantyczne myśli i ideały nie miały do mnie dostępu. Miałem jasno wytyczone plany życiowe i skrupulatnie je realizowałem. W kamienicy wynajmowałem pokój z kuchnią z trzema innymi kolegami. Pieniądze  na czynsz , opłaty za naukę i na życie zarabialiśmy dając korepetycje. W ten sposób w zarabiali na życie studenci i studentki. Klarę spotkałem u mojej pracodawczyni , pani Kornakiewiczowej. Uczyłem jej córki geografii, chemii i rachunków. Pewnego dnia Klara weszła do pokoju w którym uczyłem dziewczynki. Zapomniała notatek z wykładów. Uczyła dziewczynki muzyki, rysunków i niemieckiego oraz francuskiego. Myślałem wtedy, że to wiosna weszła do tej mieszczańskiej kamienicy. Słyszałem świergot ptaków, czułem zapach kwiatów, a w pokoju jaśniej zaświeciło słońce. Moje serce zaczęło wyprawiać niesamowite harce ,a twarz oblała purpura i poczułem niesamowity żar.
-Ale go wzięło- usłyszałem głos starszej uczennicy Anieli.
- Ciekawe , jak długo będzie tak stał?-szepnęła Marta młodsza.
-Źle się Pan czuje? - dotarł do mnie głos Klary. Myślałem, że słyszę głos anioła i jestem w raju.
- Bosko, anielsko- wyszeptałem i zaniemówiłem, urwała mi się fonia, moje oczy chłonęły cudne zjawisko.
-Uszczypnijmy go- usłyszałem złośliwy szept  Anieli.
-Lepiej wrzućmy do wody- zaproponowała Marta- przecież on cały płonie. Studni nie starczy, żeby go ugasić.
-Chce Pan wody? -szepnęła panna Klara.
 Jaka ona była piękna, a ten delikatny rumieniec na jej twarzy przypominał delikatne płatki kwiatu jabłoni. Stałem jak słup soli. Do saloniku weszła pani Kornakiewiczowa. Szacowna dama popatrzyła na nas i serdecznie się roześmiała.
- Oj młodzi , młodzi- śmiała się serdecznie- przed chwilą pan Tomasz  mówił , że jednostka nic nie znaczy, liczy się tylko grupa i jej siła w działaniu, myśl trzeba mieć przytomną, umysł otwarty i bystry. Coś pan Tomasz teraz nie bardzo przytomnie wygląda, zupełnie jak mój mąż, kiedy zobaczył mnie pierwszy raz na balu. Był takim męskim, przystojnym brunetem. Kobiety za nim szalały, ale on widział i kochał tylko mnie. Całe życie dbał o mnie i dziewczynki , opiekował się nami i dbał o nasz rozwój duchowy i intelektualny. To było naturalne . jako badacz obracał się w kręgach ludzi uczonych i kulturalnych. Panno Klaro zabiorę pannę teraz do saloniku , gdzie omówimy postępy dziewczynek w nauce i dalsze ich kształcenie, a kawaler Tomasz powróci do przerwanych zajęć.
 Kiedy wyszły świat zrobił się smutny i szary. Mrok spowił moją duszę. Od dziewczynek dowiedziałem się, kiedy mają zajęcia z panna Klarą i kiedy się one kończą. Cierpliwie pilnowałem wejścia do kamienicy przy ulicy Lipowej. Bardzo chciałem przeprosić pannę za wstyd  na który ją naraziłem. Kiedy wyszła podszedłem do niej i skłoniłem się elegancko.
--Tomasz jestem- powiedziałem- Tomasz Kleczyński. Wiem ,że popełniam nietakt zaczepiając pannę na ulicy, ale bardzo chcę przeprosić  ją za niefortunną sytuacje na która ją naraziłem. Czuję się zobowiązany do wynagrodzenia pannie krzywdy, którą niechcący wyrządziłem. Słabym usprawiedliwieniem dla mnie jest fakt , iż byłem i nadal jestem pod wielkim wrażeniem panny wdzięku, urody i delikatności. Niech panna mówi co mam zrobić, abyś nie czuła do mnie żalu.
 Cóż , ja mówiłem a panna patrzyła na mnie najpierw mocno zdziwiona , a potem coraz bardziej zdenerwowana. Zacząłem tracić nadzieję na zawarcie znajomości.
-Chodźmy gdzieś- powiedziała panna- wstyd tak stać na ulicy.
Poszliśmy do pobliskiej cukierenki. Kupiliśmy po ciastku i usiedliśmy przy stoliku.
-Niech kawaler opowie coś o sobie zaproponowała.
- Nazywam się Tomasz Kleczyński -zacząłem. Studiuję prawo. Mój ojciec był rejentem. Miałem jeszcze dwoje rodzeństwa , ale zmarli w dzieciństwie na szkarlatynę. Ja uniknąłem tej choroby. Okazałem się zdolnym i pilnym uczniem w szkołach, więc rodzice wymyślili, że zostanę adwokatem i otworzę własna kancelarię adwokacką. Obydwoje już nie żyją, a ja wynająłem nasz domek i już trzeci rok studiuje prawo. Utrzymuję się z korepetycji, a pieniądze odkładam, bo praktyki  i założenie własnej kancelarii będzie sporo kosztowało, a czasy są niepewne. Rodzicom obiecałem ,że się ożenię, założę rodzinę i nie będę się narażał. Prowadzę szare  studenckie życie. A panna co studiujesz, i jakie masz plany? - zapytałem.
-Studiuję na Akademii Sztuk  Pięknych, gdzie zgłębiam techniki rzeźby i malarstwa,  dodatkowo uczęszczam na wykłady z filozofii,  co pozwala mi inaczej spojrzeć na prawa rządzące światem, oraz lepiej kształtować swoje myśli i  wypowiedzi .Interesuje mnie historia narodów i wpływ jednostki na dzieje świata.
-I tak ogólnie jakie wnioski panna wysunęła, odnosząc je do ostatnich wydarzeń, mam na myśli oczywiście powstanie. Zapytałem szczerze zainteresowany, ponieważ rozmowa z osobą inteligentną jest zawsze ciekawa i kształcąca.
-Cóż –odpowiedziała-prawdą jest, że historia kołem się toczy. Po epokach postępu, następują czasy egzaltacji, w których poświęcenie jednostki przysłania osiągnięcia mas ludzkich. Nie liczą się osiągnięcia epoki poprzedzającej, a jednostki wartościowe giną w niepotrzebnych zrywach. Będzie to trwało do osiągnięcia przez nas niepodległości. Kiedy już ją osiągniemy, zaczniemy zwalczać jednostki nieprzystosowane, myślące inaczej niż większość.
-To panny teorie i samodzielne wnioski? - spytałem.
-Nie, to przeróbka teorii Hipolita Taine’a  i Darwina do obecnych czasów.
-Dlaczego panna tak myślisz o powstaniu, skąd w tobie tyle rozgoryczenia?
-Nic na nim nie zyskaliśmy, a wiele straciliśmy. Przegrywamy walkę. Zaborcy są znowu górą . Ludzkie ofiary poniesione zostały na marne. Dwaj moi bracia zginęli, trzeci najmłodszy, dostał się do niewoli. Trafił na Syberię, ma tylko siedemnaście lat. Czy ich poświęcenie miało sens? Przecież już widać, że powstanie było źle przygotowane. Błędy w dowodzeniu, słabe uzbrojenie, obojętność samych Polaków. Tylko nieliczni z innych zaborów przekradali się , żeby wesprzeć powstańców. Wojna to straszna rzecz. Zakończyła a w jej głosie słychać było wielki smutek, bezsilność i żal.
Tu Karol zwrócił się do mnie;
-Wiesz Wandziu, to co mówiła Klara, mówiło wielu Polaków w tym czasie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że powstanie już było skazane na porażkę, że poniesiemy klęskę, mimo, że ono jeszcze trwało.  Starano się uratować co się da i ile się da. Odcisnęło ono piętno na życiu wielu Polaków, obojętnie w jakim żyli zaborze. Oprócz tych, co brali bezpośredni udział w walce, byli tacy co pomagali powstańcom, ukrywali przed zaborcami, pomagali uciec za granicę, przesyłali broń, lekarstwa, żywność. Byli wśród nas też zdrajcy  i tchórze, gotowi wydać wrogom własnego brata i najbiedniejsi, którym było wszystko jedno kto wygra a kto przegra, ponieważ nikt nie myślał o ulżeniu im w niedoli, a każdy wykorzystywał  i poniżał ile tylko mógł. Nie raz byli traktowani jak zwierzęta, albo gorzej. Pozostali oni obojętni na bieg historii, ale i też odczuli konsekwencje upadku powstania.
- Powiedz nam w jaki sposób powstanie wpłynęło na wasze życie? – odezwał się mój mąż , który przysłuchiwał się opowiadaniu.
-Cóż, - mówił Karol- Klara pochodziła z mieszczańskiej rodziny, czynnie pomagającej powstańcom. Żeby uchronić Klarę przed szykanami, rodzice wysłali ją do krewnej do Poznania i zakazali wracać w rodzinne strony. Tutaj rozpoczęła studia. Kobieta- studentka była szokującym zjawiskiem dla mężczyzn, którzy uważali, że miejsce kobiety jest w domu, przy kuchni, mężu i dzieciach. Moja Klara była kobietą wyemancypowaną, co nie zawsze ułatwiało jej życie. Ruch emancypacyjny kobiet dopiero się rozwijał. Kobiety zaczęły chodzić na studia, podejmowały pracę, przestawały być zależne od mężczyzn. Były nauczycielkami, lekarkami, sekretarkami. Możliwości świata dopiero przed kobietami się otwierały, chociaż w naszym kraju działo się to wolniej, niż w innych częściach Europy i chyba nie tak burzliwie. Postawa Klary mi imponowała, jej samodzielny tok myślenia, wyrażania myśli, otwarcie na nowości naukowe. Spotykaliśmy się ze sobą w miarę naszych możliwości. Dowiedział się o tym mój wuj, ze strony matki . Miał on pieczę nad moim małym majątkiem . Ślub matki uważał za mezalians i za życia ojca nie utrzymywał z nami kontaktu. Nie popierał moich studiów prawniczych. Chętniej by mnie widział na studiach ekonomicznych albo rolniczych. Uważał on , że należy żyć w zgodzie z zaborcą i dbać tylko o swój majątek i o siebie. Zaciekle tępił wszelkie przejawy postępu.
- „Za naszych ojców i dziadów lepiej bywało”- zawsze mówił i uparcie się tego trzymał, a światem kobiety miała być kuchnia , wyszywanie, czytanie romansów i zabawianie gości. Dowiedział się o moich spotkaniach z Klarą i zażądał natychmiastowego z nią zerwania. Miałem jechać do jego majątku  i ożenić się z panną przez niego wybraną, z dużym majątkiem i pustą głową. Pokłóciłem się z nim, a on mnie wydziedziczył. Byłem ciągle zakochany w Klarze. Po długiej znajomości, otoczeniu jej i jej ciotki opieką oświadczyłem się i zostałem przyjęty. Nasza miłość rozkwitała z dnia na dzień. Po ślubie zamieszkaliśmy u jej ciotki. Zdobyłem praktykę w Kancelarii Adwokackiej i powoli wspinałem się po szczeblach kariery zawodowej. Zostałem wziętym adwokatem. Klara pisała artykuły do prasy ,oczywiście pod pseudonimem. Prowadziła kursy malarskie i w ten sposób wzbogacała nasz domowy budżet. Dorobiliśmy się trójki dzieci i dość sporego kapitału. Zginąłem w zasadzce zakłuty nożem. Była to zemsta za to, że pomagałem Polakom odzyskiwać zagrabione przez zaborców majątki na drodze sądowej. W owych czasach wyroki sądowe były świętością, chociaż sędziowie w tych procesach byli często stronniczy. Wygrać nie było łatwo. Klara w wieku czterdziestu trzech lat zastała wdową. Na szczęście dzięki naszym oszczędnościom miała zapewniony byt, a dzieci edukację jaką tylko zapragnęły.
-11-
Karolku- zastanowiłam się  , po  przejrzeniu „Leksykonu Duchów” – czy ty nie jesteś po prostu pechowym duchem. Przecież ty nie umierasz normalnie , tylko giniesz tragicznie albo gubisz ciało. To chyba nie jest normalne nawet w świecie duchów.
- Nie jest tak tragicznie- mitygował mnie Karolek- mogę policzyć moje tragiczne zgony na palcach.
- Dobrze, policzymy- zgodziłam się- zaczynaj.
-12-
Pierwsze moje wcielenie, które pamiętam, było w epoce jaskiniowej. Nie potrafię wskazać miejsca , gdzie to było i kiedy to było. Pewną wskazówką może być fakt, że polowaliśmy w grupie, posługiwaliśmy się kamieniami i kijami. Nie posiadaliśmy żadnych narzędzi. Ubieraliśmy się w surowe skóry zwierząt, piliśmy wodę prosto ze zbiorników jak zwierzęta i jedliśmy surowe mięso, owoce i korzonki. W razie niedostatku pożywienia, biliśmy się między sobą o każdy kęs. Ogień wzbudzał w nas strach, Przypominaliśmy raczej zwierzęce niż ludzkie stado. Jeżeli ktoś był mało spostrzegawczy, mało zwinny i przebiegły to po prostu ginął. Nie było między nami silnych więzi. Kiedyś zaatakował nas tygrys , kiedy syci wracaliśmy do swojej jaskini z polowania. Każdy z nas ratował się ucieczką na własny rachunek. Nie myśleliśmy o wspólnej obronie. Ja byłem najwolniejszy, a tygrys w sprincie naprawdę dobry. Byłem już prawie dorosłym samcem i pewnie wkrótce zacząłbym walkę o swoje miejsce w stadzie.

-13-
-Czekając na kolejną reinkarnację w postaci ludzkiej, byłem wiewiórką.
-Czym? – jęknęłam.
-Puszystą wiewiórką , z rudym ogonkiem i jedzącą orzechu- potwierdził spokojnie Karol, lekko poirytowany moim niedowierzaniem.
- Już nic mnie nie zdziwi- stwierdziłam- mów dalej.
Jest ciągle ta sama ilość dusz. Ludzie żyją dłużej niż zwierzęta. Między jedną a drugą reinkarnacją ludzką jest siedem wcieleń zwierzęcych. Suma długości ich życia, to czas między ludzkimi wcieleniami. Mają one nas uczyć pokory, pozwolić zrozumieć prawa rządzące przyrodą, nauczyć szacunku do słabszych, cierpliwości,  itd. Dusza po osiągnięciu wyższego stopnia wtajemniczenia, poprzez rozwinięcie uczuć wyższych i osiągnięcie życiowej mądrości ,przenosi się do wyższego świata, a na jej miejsce pojawia się nowa dusza, która dopiero musi zdobywać doświadczenie. Ludzie zamiast chronić przyrodę , żeby zapewnić swoim reinkarnacjom jak najlepsze warunki życia, strasznie wszystko niszczą, dlatego jest im coraz trudniej osiągnąć odpowiedni poziom wtajemniczenia i wyzwolenia. Jakość dusz jest coraz gorsza.
- Czy wcielałeś się też w zwierzęta domowe?- zapytałam niepewnie, a przed oczami pojawił mi się obraz kotleta schabowego.
- Oczywiście – potwierdził Karol- byłem wołem, słoniem, indykiem ,karpiem ,krową, osłem, koniem…
- Starczy, od dzisiaj jestem wegetarianką- stwierdziłam- mów tylko o ludzkich wcieleniach, bardzo proszę,


-!4-
Siedzieliśmy przy stole po kolacji. Nie chciało nam się jeszcze sprzątać. Poprosiliśmy Karola o jego historię z następnego wcielenia.
-Około 8000 tysięcy lat przed naszą erą byłem żoną rolnika w Anatolii- zaczął Karol. Znajdowała się ta Kraina na początku na terenie Turcji, gdzie przetrwał do naszych czasów region o tej nazwie. Kraina ta zajmowała półwysep Azji Mniejszej. Zamieszkiwały go między innymi ludy nazywane Hetytami, Hurytami, Persami, Celtami i inne. Czasami dochodziło do konfliktów, ale my na szczęście mieszkaliśmy, jak to się teraz mówi, w spokojnej okolicy. Nazwa Anatolia oznacza ,,Kraj wschodu słońca”. To prawda, jest tam ciepło, a klimat sprzyja rozwojowi roślin. Jak mówiłem zajmowaliśmy się rolnictwem. Było to prymitywne rolnictwo. Prowadziliśmy raczej osiadły tryb życia,. Dla naszych kóz i owiec wystarczało paszy na rozległych pastwiskach. Ich mięso i mleko było ekologiczne. Plony zbóż nie były może wysokie, ale uprawialiśmy tyle ziemi ile chcieliśmy i gdzie chcieliśmy. Ziemi było dużo a ludzi mało. Na roli i przy hodowli pracowała cała moja rodzina. Nasze zbiory i hodowla wystarczyły na wyżywienie i zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb. Zmarłem ze starości.
-15-
Po raz kolejny jako człowiek urodziłem się w Afryce. Moje kolejne wcielenie też było związane z rolnictwem. Bylem pasterzem bydła w Afryce. Mniej więcej 4500-4000 lat przed naszą erą. Stada były liczne, ale trawy miały pod dostatkiem. Z wodą dla nas i dla zwierząt nie było problemów. Większość kontynentu porastały lasy przypominające lasy deszczowe  swoją wielkością drzew, wielką różnorodnością gatunków roślin  i żyjących w nich zwierząt.  Wędrowaliśmy  jako plemię ze swoimi stadami z miejsca na miejsce. Nasze chaty łatwo było rozebrać i zbudować w innym miejscu. Zbudowane były z gałęzi, roślin i skór. Żeby mieć więcej łąk wypalaliśmy lasy, a na miejscach pogorzelisk  wyrastała trawa. Wierzyliśmy, że popioły użyźniają ziemię. Kiedy okolica robiła się jałowa i trawa przestawała być soczysta i urodzajna, to znowu podpalaliśmy busz. Nikt nas nie uczył zasad BHP, a to był najlepszy sposób pozyskiwania ziemi na pastwiska jaki znaliśmy. Zresztą robi w ten sposób wiele plemion i ludzi do tej pory, nie tylko w Afryce. Ja zginąłem w największym pożarze jaki ogarnął ten kontynent i jego ślad jest widoczny do tej pory. To najlepszy dowód , ze człowiek może na ziemi i z ziemią zrobić wszystko , nie myśląc o konsekwencjach. Nadejście nieszczęścia zwiastował najpierw niepokój wśród zwierząt.  Musieliśmy być czujni, i nieustannie je pilnować, z byle powodu wpadały  w popłoch. Potem pojawiły się uciekające dzikie zwierzęta. Był to nieomylny znak ,że gdzieś jest pożar. Nie przejęliśmy się tym zbytnio, ponieważ wszelkie pożary gasił padający dość często deszcz. Deszczu nie było , a powietrze robiło się coraz gorętsze. Wreszcie poczuliśmy dym , a wieczorne niebo oświetliła łuna . Przepędziliśmy nasze stada na drugi brzeg pobliskiej rzeki i spokojnie obserwowaliśmy zbliżającą się ścianę ognia. Nagle krowy zerwały się i głośno rycząc uciekły . nie daliśmy rady ich zatrzymać. Czekały nas długie poszukiwania stada. Tymczasem spokojnie obserwowaliśmy zbliżającą się w naszą stronę ścianę ognia. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z jej ogromu. Powietrze robiło się gorące, pełne gryzącego dymu. Paliła się ściana drzew na drugim brzegu. Nagle wysoka palma upadła z trzaskiem i jej gałęzie dotknęły naszego brzegu. Natychmiast pobiegliśmy w to miejsce, żeby ugasić pożar w zarodku. Nie daliśmy rady. Pożar szybko się rozprzestrzeniał , a nas było za mało. Spłonęło wszystko i wszyscy. Chmury dymy jeszcze przez wiele dni przysłaniały słońce. Wysoka temperatura wyjałowiła ziemię, w której nie chciało wykiełkować najmniejsze ziarenko. Rzeka stopniowo wyschła, aż wreszcie zasypał ją piach. Powoli rodziła się Sahara, ale ja już tego nie widziałem. Ci którzy nie udusili się dymem , nie zmarli z gorąca, przeżyli pożar, umierali w strasznych cierpieniach z bólu, pragnienia i głodu. Dla nikogo nie było ratunku. Mieli rozległe rany z powodu poparzeń, poparzone płuca. Nie było ziół ,żeby im pomóc, przynieść jakąś ulgę. Wszędzie była czarna, gorąca spalona ziemia pokryta popiołem, gdzieniegdzie sterczały kikuty drzew. Prawdopodobnie do powstania tego pożaru przyczynił się człowiek. Gdyby powodem pożaru był piorun , to ugasiłaby go ulewa. Dlatego jeszcze raz powtórzę , że do pożaru, degradacji środowiska , a co za tym idzie narodzin największej pustyni przyczynił się lekkomyślny człowiek. Odbiło się to na następnych pokoleniach . Głód choroby i nędza tam panujące to następstwa tego zdarzenia.

-16-
Około 2400 lat przed naszą erą żyłem w starożytnym Egipcie. Byłem niewolnicą i nałożnicą mojego pana. Kiedy miałam 14 lat, nasz kraj nawiedziła susza. Nil  nie wylał swoich wód. Nasz ojciec kupił żywność od swojego pana ,żeby wyżywić liczną rodzinę. Zapłacił moim bratem, moją starszą siostrą i mną. Pan, naszego brata ofiarował jako sługę kapłanom świątyni Amona. Wszyscy dbaliśmy o nasze świątynie i składaliśmy w nich coroczne daniny, bogatsi dawali klejnoty i służących. Nigdy więcej nie zobaczyłam mojego brata. Moją siostrę ofiarował w prezencie  swojej narzeczonej, która gościła u niego wraz ze swoim ojcem. Widywałam ją od czasu do czasu, kiedy niosła suknię albo klejnoty swojej pani. Mówiła mi ,że jej pani dba o swoją służbę , ale ja dostrzegałam sińce na jej twarzy i skrywane łzy. Kiedy zaręczyny zostały zerwane, musiała wyjechać ze swoja panią. Już nigdy więcej się nie spotkałyśmy. Ojca widziałam podczas składania danin mojemu panu. Mówił, że chce mnie wykupić. Nigdy mu się to nie udało. Los chłopa egipskiego niewiele się różnił od losu niewolnika. Jeżeli nie zapłacił daniny we właściwym czasie lub dał jej zbyt mało , to najpierw jego rodzina a potem on sam popadał w niewolę z której wykupić się było bardzo ciężko, tym bardziej , że jego ziemia, chata a także dobytek był zabierany. Ja miałam dużo szczęścia, dosyć długo zachowałam powabne ciało i mój pan był zadowolony z moich usług. Przecież to on decydował o moim życiu i śmierci. Kary chłosty, okaleczenia czy skazanie na śmierć były na porządku dziennym. Wiele zależało od humoru pani czy pana. Kiedy się zestarzałam ,zostałam odesłana do domu dla służby, gdzie szykowałam olejki, balsamy i inne kosmetyki dla pani i pana. Pani poszczuła mnie swoimi lampartami ,kiedy potknęłam się na dywanach i niechcący stłukłam flakon z wonnościami. Przeżyłam , ale wygoniono mnie na pustynię. Jakiś czas żyłam w malutkiej oazie . Wykopałam sobie jamę w ziemi i przykryłam ją gałęziami. Miałam wodę i owoce z rosnących tu palm. Nie wiem czy zmarłam z wycieńczenia czy ze starości a może to był skutek odniesionych ran. Któregoś ranka po prostu nie powitałam wschodzącego słońca.
-17-
Wróciliśmy z mężem z krótkiego wyjazdu do miasta. Dom był już wykończony, brakowało tylko detali dla dodania nowemu gniazdku  odpowiedniej atmosfery. Spodobał mi się komplet wazonów różnej wielkości z antycznym wzorem , więc go kupiłam . Kiedy go rozpakowałam , Karolek od razu nim się zainteresował. Na jego twarzy z upływem czasu coraz wyraźniejszej ,malował się wyraz melancholii. Wróciły do niego wspomnienia. Spodziewaliśmy się nowego opowiadania i przeczucia nas nie myliły. Karol wyeksponował  wazony na półce nad komikiem. Zrobił to tak gustownie , że miejsce zaczęło emanować ciepłem z pieprzykiem tajemnicy. Karol poczekał, aż przygotowaliśmy sobie kawę w filiżankach i usiedliśmy w fotelach przed kominkiem. W następny  wcieleniu też byłem niewolnikiem , ale tym razem greckim- zaczął opowiadać. Można powiedzieć , że byłem pracownikiem budowlanym, ale takim lepszym. Mój pan, Nikos był zamożnym człowiekiem. Ciągle udoskonalał  swoje domy ,a miał ich kilka. Zajmował się produkcją oliwy z oliwek i był właścicielem kilku sporych gajów oliwnych, oraz właścicielem wielu niewolników pracujących przy zbiorach i produkcji oleju. Często wyjeżdżał doglądać ich pracy przy zbiorach i produkcji oliwy,  pilnował wysyłki oliwy na statki. Był dobrym panem i dbał o swoich służących i niewolników , co w tych czasach nie było normą. Można powiedzieć ,że on i jego rodzina traktowali nas po ludzku. My Grecy mamy wspaniałe wyczucie estetyki, nasze dzieła do tej pory budzą zachwyt.  Wszystko co tworzyliśmy było wspaniale wyważone i miało idealne proporcje. Były to przytulne gniazdka a nie bezduszne bryły. Każda z budowli antycznych mistrzów to dzieło symetrii i artyzmu. Grecy kochali rzeźbę, malarstwo i muzykę – rozmarzył się Karol. To ja na potrzeby mojego pana układałem mozaiki na podłogach jego domów, projektowałem i wykonywałem ozdoby z marmurów w różnych odcieniach na ścianach , kolumnach i sufitach. Mój pan dbał o rozwój umysłowy swój i swoich synów. Uczyli ich znani nauczyciele i filozofowie w elitarnej szkole do której uczęszczali. Dodatkowo brali lekcje od uczonych mężów w domu i mieli prywatnych nauczycieli. Pan miał własnych muzyków którzy grali dla pań, gościom w trakcie uczt i nam w trakcie tworzenia projektów i ich realizacji, ponieważ sądził, że dzięki muzyce nasze prace są bardziej uduchowione, doskonalsze. Przy muzyce mieliśmy pracować wydajniej i dokładniej. Mój zakład znajdował się blisko domu mojego pana , byłem na każde jego wezwanie. Wykształciłem wielu uczniów. Części z nich udało się wykupić z niewolnictwa dzięki swoim umiejętnościom. Uczyłem też chłopców z wolnych, ale biednych rodzin. Sam nigdy się nie wykupiłem. Nie miałem takiej potrzeby. Byłem starym kawalerem, który całe swoje życie poświęcił pracy. Rodzinę mojego pana traktowałem jak swoją rodzinę. Grecję nawiedzają trzęsienia ziemi. Zdarzały się za moich czasów, dlatego zawsze było coś do naprawy czy odbudowy. Zmarłem ze starości podczas tworzenia projektu mojego życia. Tak to jest ,że często pozostawiamy po sobie coś niedokończonego. Dla śmierci nie ma to znaczenia.


-18-
Karol lubił przesiadywać przed kominkiem z „antycznymi” wazonami.  Ornamenty na nich przypominały mu czasy greckie . Były na nich rysunki roślin, zwierząt, a na jednej z nich wizerunek  siłacza z mieczem i potężną tarczą.
-Wiecie- zaczął opowiadanie – brałem udział w bitwie pod Maratonem. To było 490 lat przed naszą erą. Naszym dowódcą był Miltiades. Wygraliśmy bitwę z Persami. W tej bitwie brałem udział jako Hoplita. Byłem ciężkozbrojnym piechurem, wyćwiczonym żołnierzem. Teraz nazywano by nas jednostkami elitarnymi. Wyglądałem tak, jak wojownik na wazie. Byliśmy wyćwiczeni w walce falangą, to znaczy zwartym wieloszeregowym szyku bojowym. Nosiłem ciężką tarczę nazywaną hoplonem, a także lancę i miecz. Gdyby porównać nas do wojsk współczesnych, to chyba pancernych. Kiedy szliśmy ramię w ramię niosąc przed sobą tarcze, to byliśmy jak żywy mur w którym ciężko było zrobić wyłom. Tarcze chroniły nas przed strzałami, ciosami mieczy i dzid. Spychaliśmy nimi przeciwnika rażąc go ciosami zza naszego muru. Jeżeli ktoś upadał  ranny lub zabity, następny z tyłu zajmował jego miejsce. Żywi szli po zabitych i rannych , depcząc ich i nie przejmując się ich losem. Kto zginął zostawał herosem . los rannych , którzy nie mieli przyjaciół i rodziny był gorszy. Często, okaleczeni na całe życie, zostawali żebrakami , lżej ranni stróżami, ale żyli już do końca życia  na marginesie społeczeństwa.  


-19-
Wiesz co, opowiadasz nam o swoich losach, często tragicznych – powiedział mój mąż – ale twoje dzieje nie tłumaczą twojego obecnego stanu. Muszę się zastanowić co robić i z kim się skontaktować. Zastanawia mnie też jak to się dzieje ,że robisz się co jakiś czas wyraźniejszy. Wyszedł.  Zostaliśmy z Karolem sami w pokoju. Powtórnie przeanalizowaliśmy jego reinkarnacje. Rzeczywiście, jego obecny stan nie wynikał, z wydarzeń z głębokiej przeszłości. Nie było żadnego śladu, że pozostawił  gdzieś kawałek ciała czy duszy. Zawsze umierał w komplecie.
-Może źle się do tego zabieramy, może trzeba ściągnąć kogoś z policji kryminalnej , może oficera śledczego – zastanawiał się Karol –Masz tam kogoś znajomego, żeby to załatwić? Przecież nie możemy po prostu zadzwonić na numer alarmowy, bo źle by się to skończyło – głośno myślał.
-Jasne, że nie mamy takich znajomości i nigdy nie próbowaliśmy ich nawiązywać –przerwałam stanowczo- można jednak spróbować  poszukać  odpowiedniego policjanta wśród znajomych. Poszłam do kuchni szykować obiad a przy okazji pomyśleć w jaki sposób znajdę i sprowadzę do domu oficera śledczego, kryminalnego. Przecież Karol nie całkiem był żywy  i nie całkiem martwy, coś z ciała chyba zachował. Raczej robił się bardziej żywy.  Może dlatego, że w naszym domu traktowaliśmy go jakby był bardziej fizyczny. Sprzątał, pomagał przy obiedzie, razem z mężem oglądali mecze i głośno kibicowali. Nie mógł tylko wyjść poza nasz ogródek. Tak jakby była tam szyba przez którą wszystko widział, ale dla niego była nie do przejścia. Myśli w mojej głowie skakały jak cielęta na łące. Usiłowałam je uspokoić i skupić się nad rozwiązaniem problemu , kiedy usłyszałam serdeczny , niepowstrzymany śmiech i pełne euforii okrzyki. Ktoś był przeszczęśliwy. Mój mąż prowadził do domu wyraźnie pobudzonego starszego pana. Po chwili weszli.
-20-
-To mój kolega –wysapał mąż wprowadzając  wesołego gościa do domu.
-Mogłeś mnie uprzedzić , że przyprowadzisz gościa. Przygotowałabym jakieś zakąski, upiekła placek- powiedziałam- bo teraz mamy tylko pierniczki z czekoladą i krakersy, no i pospieszyłabym się z obiadem.
-Słoneczko ty moje – uspokajał mnie mąż – Zaprosiłem mojego kolegę Miecia nie na ploteczki i ciasteczka. On jest nauczycielem fizyki i odkrywcą amatorem. Może będzie potrafił  rozwiązać problem Karola.
-Wytłumaczyłeś mu istotę problemu, ma jakieś pomysły jak rozwiązać nasz problem - dociekałam –z jakiego działu fizyki będzie korzystał, fizyki kwantowej, molekularnej, zjawisk optycznych….Byłam zaciekawiona, ponieważ nie pomyślałam o problemie naszego ducha jako zjawisku fizycznym albo chemicznym. Sądziłam, że problem tkwi gdzieś w jego historii , psychice, biologii.
-Bądź cicho – uspokajał mnie mąż – Miecio się śmiał  , jak mu wszystko opowiedziałem, ale stwierdził, że przemyśli sprawę
. Z nadzieją spojrzeliśmy na Miecia i mocno się zaniepokoiliśmy. Wyglądał jakby się dusił. Jego twarz była sina  a z gardła wydobywało się dziwne gulgotanie.  Wzrok miał skierowany na widocznego niewyraźnie bo niewyraźnie,  ale widocznego trójwymiarowo Karolka , bo Karol formę cienia już od jakiegoś czasu utracił. Mąż szybko podsunął krzesło na który delikatnie popchnął Miecia, a on opadł na nie bezwładnie,.
 --Duch – wychrypiał  Miecio.
-Karolek-powiedział  Karolek – z niepokojem obserwując  zachowanie gościa.- jestem duchem ale nie stuprocentowym.
  Zaległa cisza tylko Miecio zrobił się bardziej fioletowy na twarzy. Szybko podałam mu szklankę z wodą mineralną, a Ryszard mój mąż włączył wentylator. Po wypiciu kilku szklanek z wodą i schłodzeniu wentylatorem , Mieciu spojrzał przytomniej i zaczął odzyskiwać naturalne kolory.
-Duch, prawdziwy duch – mamrotał- Rysiek nie żartował, skąd wy go wzięliście?
- Oj , Mieciu, przecież Ci wszystko powiedziałem- irytował się Rysiu- opisałem całą sytuację a Ty twierdziłeś ,że fizyka potrafi wytłumaczyć wszystko.
-Ale ja myślałem, że żartujesz i po prostu chcesz pogadać ze mną jak ze starym kumplem ,a duch to wymówka- usprawiedliwiał się Mieczysław.
 Po wypiciu herbaty, zjedzeniu ciastek i zasypaniu Karola lawiną pytań Mieciu popadł w długą zadumę. Potem nagle wstał i zamyślony wyszedł. Nie wiedzieliśmy co mamy myśleć. Pojawił się po dwóch dniach. Przyjechał antycznym motorem z przyczepą, z której wyjął urządzenie przypominające skrzyżowanie telewizora z opryskiwaczem i radarem. Ubrał się w biały kombinezon, zawołał Karola, a nam zabronił wychodzić do ogrodu. Byli tam do wieczora. Robili pomiary, deptali po kwiatach, konspiracyjnie szeptali i Mieciu w zeszycie robił notatki. Wieczorem pożegnał się z nami , wpakował aparaturę do przyczepy motocykla i odjechał.
-Karolku co robiłeś z Mieciem w ogrodzie? –pytał zaciekawiony mąż .
-Nic takiego, Mieciu robił zdjęcia normalne , w podczerwieni i jeszcze jakieś inne ogrodu  i miejsca gdzie zniknąłem.
-Ten tele-opryskiwacz , który przywiózł  to aparat fotograficzny?- zdziwiłam się.
-Mieciu robi nim zdjęcia różnego rodzaju, w zależności od nastawionych funkcji, sam go skonstruował- tłumaczył Karol. Teraz je wywoła i na ich podstawie podejmie dalsze działania. Możliwe, że w mojej sprawie skontaktuje się z innymi kolegami fizykami, ponieważ sądzi, że mój problem mogą rozwiązać tylko specjaliści tej dziedziny nauki. Może zrobią fizyczne konsylium na szczycie ogólnoświatowym- rozmarzył się Karol- będę sławny.
Po trzech dniach Mieciu pojawił się z nowym aparatem, który przypominał żółwia z zegarem na skorupie. Przywiózł też wywołane zdjęcia. Ze zdumieniem zobaczyłam na nich szkielet idącego człowieka, na innym zarys młodego człowieka z kwiatami. Rozkład ogrodu był inny niż obecny, ale to był nasz ogród.
- To ja - szepnął Karolek- prawie nic się nie zmieniłem i ciągle tu jestem , to znaczy w miejscu, w którym się to stało.
-Tak myślałem – powiedział Mieciu- zastanawia mnie tylko dlaczego tam tkwisz i nikt tego nie widzi , nawet ty.
-Jeżeli dobrze Cię znam Mieciu , to masz już jakieś sugestie. –stwierdził mąż – i dla sprawdzenia ich przeprowadzisz następne badania.
- Owszem- potwierdził  Mieciu- i będę potrzebował waszej pomocy.
Wstał z fotela i ruszył w stronę drzwi prowadzących do ogrodu. Poszliśmy za nim. W ogrodzie okazało się, że łapy  żółwia to czujniki połączone przewodami z zegarem. Przyczepialiśmy je do różnych miejsc w ogrodzie, Miecio odczytywał wyniku i zapisywał w swoim notesiku. Wszystko to wyglądało ciekawie. My biegaliśmy w plątaninie kabelków po ogrodzie, a w ich środku potężny facet uparcie przyglądający się trzymanemu w ręce żółwiowi średnich rozmiarów . Wieczorem Mieciu odjechał , Chciał przeanalizować dane i podjąć następne działania. Przyjechał po tygodniu. Przywiózł pudło pełne przyczepionych do niego blaszek, magnesów i migających światełek.
-To detektor czasu- wyjaśnił- podłączymy go w miejscach gdzie na zdjęciach widzieliśmy Karola z przed lat . Wytworzy się energia , która spowoduje, że czas w tym miejscu ruszy i dogoni chwilę obecną. Wszystko zależy od poprawnego wyliczenia siły ładunku .Drobna pomyłka może spowodować, że Karol wyląduje u dinozaurów albo znajdzie się gdzieś w przyszłości.
 Po tej przemowie przeniósł pudło pod jabłoń. Zaczął wyciągać przewody, złącza i inne elementy które w skupieniu ze sobą łączył. Baliśmy się głośniej odetchnąć. Podłączył to wszystko do akumulatora i na końcu dołączył coś ,co wyglądało jak dynamit. Rozwinął kolejny kabel , podłączył do maszyny i wycofał się. W ręku trzymał pudełeczko podobne do takiego jakie jest przy zdalnie kierowanych samochodzikach. Zapanowała cisza. Zaczęłam się bać. Rozległ się huk. W miejscu gdzie stał aparat pojawił się lej.
-21-
-Skąd się wzięło dodatkowe źródło energii- usłyszeliśmy głos Miecia.
-To wygląda jak lej po bombie- stwierdził Rysiek – może tam był niewykryty pocisk. Ciekawe z której…..Przerwał. Na naszych oczach z leja wychodziła przeźroczysta małpa.
-Karol , ty wiesz skąd ona się tu wzięła? – zapytaliśmy chórem .
To duch z jamy, świetnie się zakonserwował- mamrotał Karol - zupełnie nie rozumiem jak się wydostał .
- Z jakiej jamy , o czym ty mówisz? – denerwował się Mieciu.
- W rogu ogrodu jest dół do którego wpadła ta małpa i się utopiła. Dół został zasypany i nikt o nim nie pamiętał. Prawdopodobnie wybuch odsłonił wyjście i małpa uciekła.
-   Nie wiesz jak się go pozbyć ? –zapytałam.
-To proste , albo go oswoić, albo wywieźć jego ciało  daleko od ludzi, albo wpakować go do dołu i zasypać , ale to już się  chyba nie uda. Na pewno nie wejdzie tam dobrowolnie.
-Santa Madonna- mamrotał Mieciu- ile jeszcze duchów macie w swoim ogrodzie. To wygląda na jakiś wysyp. Jak coś wiecie to mówcie , bo fałszują obliczenia.
Oniemieli patrzyliśmy na wyczyny małpoluda , który rozrzucał narzędzia po ogrodzie, skakał po gałęziach, wyrywał rośliny i rozrzucał po ogrodzie. Nie miałam wątpliwości, to był autentyczny dziki duch. Wskoczył przez okno do naszego domu. Huk  świadczył o trwającej tam demolce. Pobiegliśmy szybko do domu i zamknęliśmy drzwi od pokoju . Małpolud nie wpadł na to , że może przenikać przez ściany, może nawet nie mógł. Pokój po chwili wyglądał jakby przeszło przez niego tornado. Zabezpieczyliśmy drzwi  i pobiegliśmy do ogrodu po łopaty, żeby szukać ciało małpoluda. Żeby go unicestwić byłam gotowa kopać do samych Chin. Sąsiedzi , którzy przyszli nam z pomocą, szybko się zniechęcili i między sobą komentowali poczynania małpoluda, który nasz dobytek zaczął wyrzucać przez okno. Wezwana policja, weterynarze i straż nie mogli nam pomóc. Nie można go było złapać w sieć ,ani uśpić zastrzykiem. Nic na niego nie działało. Tymczasem małpolud  dobrał się do szafy z ubraniami i teraz części naszej garderoby fruwały po ogrodzie. Miecio zwinął swój sprzęt i dyskretnie wycofał się z miejsca swojego działania. Wreszcie znaleźliśmy ciało małpy. Leżało w głębokim dole, wypełnionym gęstą cieczą od góry przykryte resztkami drewna. Zaczęliśmy usuwać przeszkody, żeby dostać się do szkieletu.
-Nie ruszajcie- usłyszeliśmy. Nad naszą dziurą stała starsza pani i dwaj panowie.
-Jesteśmy pracownikami Akademii Medycznej i Akademii Rolniczej- mówiła kobieta. Pan z prawej strony jest zoologiem, pan z lewej botanikiem a moją specjalnością jest antropologia. Byliśmy w sąsiedniej miejscowości u rolnika którego zwierzę ma  ciekawą mutację genetyczną. Chcieliśmy je odkupić do celów badawczych, ale wasz przypadek o którym usłyszeliśmy wydał nam się ciekawszy. Pozwolą państwo, że przyjrzymy się szczątkom. Wycofaliśmy się grzecznie z dołu i obserwowaliśmy  zachowanie naukowców w dole i małpoluda w domu. Naukowcy poprosili policję o przysłanie fotografa. Przyjechał dosyć szybko. Pstrykał aparatem do wieczora. Zaczęliśmy zastanawiać się nad możliwością wypożyczenia namiotu i nocowaniu w ogrodzie , bo w naszym domu nadal panował koszmarny hałas,  a uczonych  nie zainteresował nawet wygląd buszującej tam małpy. Pracowali powoli i w skupieniu  a małpa szalała. Stwierdzili, że duchy to nie ich specjalność. Policyjny fotograf  chciał go uwiecznić na zdjęciu, ale okazał się bardzo niefotogeniczny, nie był widoczny na żadnym zdjęciu, w jakimkolwiek ujęciu. Kiedy myśleliśmy, że nasz los jest przesądzony, naukowcy powkładali drewno, kości małpoluda i butelki z cieczą do samochodu. Zapowiedzieli, żebyśmy niczego nie ruszali , ponieważ może przyjechać dodatkowa ekipa, żeby zabezpieczyć znalezisko i odjechali. Małpa się rozwiała , zniknęła. Zapanowała cisza. Dom był znowu nasz. Ekipa , która pojawiła się po dwóch dniach niczego już nie znalazła w dole. Trzeba przyznać, że starali się nie robić szkód, nie rzucać się w oczy. Po wyjeździe naukowców pojawili się redaktorzy. Nasza wieś stała się na chwilę sławna w całej Polsce. Przez cały ten czas nasz Karol też przestał być zauważalny, Zaczęliśmy nawet myśleć, że był powiązany w jakiś sposób z małpą i razem z nią wyjechał na zawsze. Było nam nawet trochę go żal , bo przyzwyczailiśmy się do jego obecności. Z gazet dowiedzieliśmy się, że małpolud był przedstawicielem homoerrectusa. Gatunek ten żył 1,8-1,7 miliona lat temu. Muszę przyznać , że jak na swój wiek był bardzo żwawym staruszkiem. Zachował się tak dobrze, ponieważ w dolince w której żył rosły drzewa owocowe, w trakcie burzy przewróciły się , zalała je woda a gałęzie od góry przysypał piasek. Spód jamy był gliniasty, sok z owoców i resztki z drzew przetrwały do naszych czasów pozbawione dopływu powietrza. W powstałej jamie doszło do fermentacji i powstało wino, Ten homoerrectus miał niezły nos , skoro je wywęszył. Wykopał dziurę, zaczął pić garściami. Spił się jak koala na eukaliptusie i albo wpadł do winka, albo było mu mało więc wszedł głębiej ,żeby pić bezpośrednio bez słomki i zrobił to tak skutecznie ,że został na wieki. Był pierwszą istotą w historii ludzkości , której pijaństwo nie wyszło na zdrowie.  Pływał w tym winie jak żaba w formalinie. W dole znaleziono broń , która miał przy sobie. Były to kamienie przywiązane do kijów i skóry w które był ubrany. Dom po jego wybrykach porządkowaliśmy dwa tygodnie. Co można było stłuc to stłukł, podrzeć- podarł, połamać – połamał. Docierały do nas informacje o jego wybrykach w miejscach do których trafiał. Zachowywał się jak współcześni chuligani. Na jego obronę trzeba powiedzieć ,że zawsze był dzikusem i nikt go nie starał się ucywilizować, natomiast chuligani byli poddani procesowi cywilizowania a jednak zdziczeli. Po pewnym czasie wzmianki w prasie o jego wybrykach zniknęły. Doszliśmy do wniosku , że przebywając z ludźmi  duch małpoluda się oswoił a może nawet ucywilizował, albo  może po prostu nadszedł jego czas i odszedł tam gdzie dusze odchodzą, lub prehistoryczne winko wyparowało a on razem z nim. Kiedy się wszystko uspokoiło Karol wrócił . Ukrywał się w piwnicy za skrzyniami z ziemniakami. Coś nam to przypominało.
-22-
Wreszcie w naszym domku zagościł spokój. Życie toczyło się monotonnie, wręcz szablonowo. Karol pogodził się ze swoim losem, my przestaliśmy mu pomagać, liczyliśmy ,że z czasem problem rozwiąże się sam , bo znowu zrobił się trochę wyraźniejszy. Rutynę zakłócił Miecio, który przyjechał z nowym gościem. Był to dystyngowany starszy pan, dżentelmen w każdym calu. Miał bardzo inteligentne , bystre oczy. Zrobił  na nas duże wrażenie. Mieciu wręcz czekał na jego każde słowo i gest. Starszy pan usiadł  i chwilowo nic nie mówił. Sprawiał wrażenie zmęczonego podróżą. Grzecznie przyjął poczęstunek. Pochwalił przygotowaną kawę z mlekiem i moje ciasta. Mężczyzna przedstawił się przy wejściu , ale Mieciu tak mu usługiwał, tak szurał i go zagadywał , że nie dosłyszeliśmy. Kiedy gość się najadł i trochę odpoczął , ponownie zapytałam  o jego godność. Miecio odwrócił się  i tak na mnie spojrzał, że dalsze pytania uwięzły mi w gardle. Wzrok Bazyliszka przy jego spojrzeniu to byłby mały pikuś.
-Profesor Krymarski jestem, - powiedział starszy pan- moją specjalnością jest atomistyka. Przepraszam  za moje wtargnięcie do państwa domu  bez zapowiedzi, ale przybyłem tu na zaproszenie mojego ulubionego ucznia Mieczysława. Obecnie jestem na emeryturze, ale nadal prowadzę działalność naukową. Historia pana Karola zainteresowała mnie ,ponieważ pasuje do niektórych moich przemyśleń. Po obejrzenie zdjęć dostarczonych przez Miecia, przejrzeniu jego notatek i miejsca zdarzenia, Profesor zapadł w tak głęboką zadumę, że nic do niego nie docierało, jedynie oczy zdradzały, że mózg działa na wysokich obrotach. Zadaliśmy kilka pytań , ale profesor nie reagował. Zostawiliśmy naszego gościa samego ,ponieważ  na cichą prośbę Miecia i wyszliśmy do kuchni. Usiedliśmy na taboretach i czekaliśmy na wyjaśnienia.
-Czy wiecie kim był Albert Einstein- zaczął Miecio- i nie czekając na naszą odpowiedź mówił dalej. Jest to laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki. Urodził się w 1879 roku w Ulm w Niemczech w rodzinie żydowskiej.  Był twórcą szczególnej i ogólnej teorii względności. Z tej teorii wyprowadzono wiele wniosków. Przede wszystkim, że masę można przemienić bezpośrednio  w energię i niewielka ilość materii wydziela olbrzymią ilość energii. Prawdziwości tego wniosku dowiedziono , kiedy odkryto energie jądrową. Kolejny wniosek brzmiał,  że w trakcie ruchu przedmioty stają się cięższe, natomiast czas ulega spowolnieniu. Widać to tylko przy olbrzymich prędkościach. Co więcej , przy prędkości światła masa stałaby się nieskończona a czas uległby zatrzymaniu. Prawdopodobnie nasz Karol odkrył taką dziurę w czasie, gdzie atomy poruszają się z taką prędkością. W tej dziurze pozostało jego ciało w stanie w jakim tam trafiło, natomiast części energii udało się wydostać i ta energia to jego obecna forma. Problem polega na tym , czy po odnalezieniu wydobyć ciało i wtłoczyć w nie energię Karola, czy tam wtłoczyć energię i wydobyć całość. Nikt przecież wcześniej czegoś takiego nie robił- zakończył Miecio.
-Oni traktują mnie jak przedmiot, układankę do składania – jęknął Karol.
-Które rozwiązanie jest najlepsze  - dociekał mąż.
-Tego naprawdę nikt nie wie. Można tylko się domyślać ,eksperymentować, próbować i dużo ryzykować- zakończył rozmowę Miecio.
Wróciliśmy do pokoju, gdzie profesor tkwił pogrążony w wyliczeniach. Jego laptop sprawiał wrażenie spoconego, zmęczonego po ciężkiej pracy. Wieczorem poszliśmy spać. Jeszcze długo zanim zasnęliśmy w naszych głowach plątały się różne myśli.
-23-
Na drugi dzień , profesor po zjedzeniu śniadania zamknął się z Karolem w swoim pokoju, gdzie pogrążyli się w długiej dyskusji, oglądaniu zdjęć zrobionych przez Miecia , szeregu wyliczeń i umieszczaniu ich w skomplikowanej tabeli narysowanej na mojej tablicy od projektów. Zabrali mi też wszystkie flamastry . Teraz tablica aż raziła od kolorów. Kiedy Rysiek i Mieciu wrócili z pracy ,zjedliśmy porządny obiad i panowie wyszli do ogrodu. Siedzieli pod jabłonką do wieczora i żywo dyskutowali. Co chwilę zrywał się któryś z nich i żywo gestykulując, coś tłumaczył pozostałym. Do domu docierały pojedyncze słowa, ale nie wywołały one u mnie żadnych skojarzeń. Postanowiłam cierpliwie czekać na rozwój wypadków. Po tym wszystkim co działo się do tej pory już nic chyba nie mogło mnie zdziwić.. Przez następne dni panowie byli zajęci robieniem obliczeń, rysowaniem szkiców, zwożeniem w kartonach różnych części. Całe popołudnia spędzali w warsztaciku za domem. Do domu przychodzili tylko na posiłki. Zaczęli intensywnie korzystać z telefonu stacjonarnego, prowadząc  długie rozmowy. Na moją uwagę, że mają komórki stwierdzili, że ze stacjonarnego lepiej słychać a liczy się każde słowo. Ze strachem zaczęłam myśleć o rachunku. Karolek zaczął tracić zainteresowanie. Przestał pomagać, nie dyskutował zaciekle. Zrobił się cichy , spokojny, zaczął znikać, zupełnie jakby zaczął się bać. Zbliżała się kolejna wiosna. Goście w moim domu stali się domownikami. Przychodzili,  jedli posiłki, odrabiali bieżące zajęcia, robili obliczenia i znikali  w warsztaciku. Do domu przychodziły paczki z różnymi częściami zamówionymi przez internet.  Sporo tego było. Wreszcie z warsztatu wyjechała pokraczna maszyna i zatrzymała się pod kwitnącą jabłonką. Zjedliśmy obiad , a ponieważ profesor twierdził, że podróż będzie długa uszykowałam kosz z prowiantem i piciem na drogę. Wyszliśmy do ogrodu i podeszliśmy do maszyny. Profesor usiadł na krzesełku umieszczonym w tylnej części maszyny. Było tam pełno wskaźników, zegarów, przekładni. Czekaliśmy z zapartym tchem. Profesor zaczął przyciskać guziki i przesuwać przekładnie. Maszyna zaczęła działać. Pulsowały światła, zaczęły szumieć silniki. Profesor kazał usiąść a raczej położyć się na krześle z przodu Karolowi. To krzesło jak dziwaczny pysk wystawało z przodu maszyny.
 –Żegnajcie kochani- usłyszeliśmy głos Karola. Krzesełko nieco się ugięło kiedy zajął miejsce. Profesor przesunął ostatnią przekładnię. Maszyna ani drgnęła, nic się nie zmieniło. Podeszliśmy bliżej. Zaczął wydobywać się z niej biały dym . Dym był gęsty , owinął nas jak mgła. Pomimo ciepłego ubrania poczułam zimno. Kiedy dym się rozwiał zobaczyłam zdumione twarze panów.  Na przednim siedzeniu siedział Karolek , profesor też był na swoim miejscu, ale miejsce w którym się znaleźliśmy nie było naszym ogrodem.
-24-
Byliśmy na zielonej łące otoczonej górami. Ze szczytów gór za nami spływały potężne tafle lodu, przed nami góry tonęły w zieleni. Panowie uporczywie wpatrywali się w punkt poruszający się przed nami na łące. Też zaczęłam się przyglądać. Po łące chodził kudłaty słoń. Poczułam , że włosy jeżą mi się na głowie.
-Profesorze , co się stało – zapytał Miecio.
- W wyniku błędu w obliczeniach spowodowanych nadmiernym obciążeniem maszyny , cofnęliśmy się w czasie troszeczkę za bardzo- flegmatycznie stwierdził profesor.
- Ile lat się przesunęliśmy- spytał Karol schodząc ze swojego fotela.
-Sądząc po wskaźnikach ,15000-10000 przed naszą erą-mówił profesor- z uwagą oglądając wskaźniki.
Spojrzałam jeszcze raz na pasące się zwierzę. Tam chodził autentyczny, żywy mamut. W sumie co to ma za znaczenie, duchy , mamuty, można się do wszystkiego przyzwyczaić.
-Jesteśmy w epoce lodowcowej, prawdopodobnie to okres ostatniego zlodowacenia- usłyszałam głos Rysia. Bądź , co bądź był nauczycielem historii i najlepiej się orientował gdzie jesteśmy.
-Czego możemy się spodziewać –zapytałam.
-Pułapek pierwotnego człowieka, ataku dzikich zwierząt, samych dzikich ludzi. Musimy być bardzo ostrożni.
-Rety, dzikus z dołu w liczbie mnogiej-pomyślałam – i jak to sobie wyobraziłam zrobiło mi się tak jakoś dziwnie.
 Usłyszeliśmy przeraźliwy ryk. Spojrzeliśmy w tamtym kierunku. W naszą stronę pędził potężny tygrys.   Odskoczyliśmy od siebie i rzuciliśmy się do ucieczki w różnych kierunkach. Tygrys pognał w stronę Miecia. Kiedy był już blisko, Mieciu potknął się, tygrys go z rozpędu minął i zniknął. Podbiegliśmy do niego, Mieciu był cały, nic mu się nie stało, ale ze strachu nie mógł się ruszyć. Płakał jak dziecko , ale nikogo z nas to nie dziwiło. Nie interesowało nas co się stało z tygrysem.  Karol zauważył spory kij wbity w ziemię. Chciał go podać Mieciowi. Kiedy go chwycił i pociągnął zapadł się do połowy pod ziemię. Jego krzyk wstrząsnął nami i wyrwał z odrętwienia. Ostrożnie podeszliśmy do miejsca w którym wisiał. Biedak zawisł nad wbitymi w ziemię zaostrzonymi palami, na których wisiał martwy tygrys. Karol rozpaczliwie trzymał się gałęzi, więc go wyciągnęliśmy. Wtedy zdałam sobie sprawę , że on mimo, że jest duchem trochę waży. Czyżby odnalazł gdzieś części swojego ciała? Panów zaciekawił sposób wykonania pułapki. Zafascynowała ich wielkość dołu i sposób zamaskowania pułapki. Kępy trawy zostały przycięte i dopasowane do siatki z sitowia i miękkich gałązek. Dzięki zachowanemu systemowi korzeni trawa nie więdła i niczym się nie różniła od tej porastającej łąkę. Na powierzchni utrzymywał konstrukcję system uciętych pni i gałęzi młodych drzew. Pułapka dzięki temu była elastyczna i po wpadnięciu ofiary zamykała się niejako automatycznie. Jej miejsce zaznaczono dwoma kijami. Na jednym z nich zawisł Karol. Nie widzieliśmy upadku tygrysa, ponieważ po jego osunięciu się do dołu, pułapka przesunęła się po gałęziach i ponownie zamknęła. Próba wyciągnięcia kija przez Karola, naruszyła stabilność konstrukcji i zobaczyliśmy przemyślną pułapkę. Istoty ludzkie które zamieszkiwały dolinę potrafiły myśleć i tworzyć.
-Ojej , patrzyłem śmierci w oczy- jęczał Karol.
- Chyba nie jest to dla Ciebie żadną nowością-mruknął Miecio-który zdążył już trochę ochłonąć.
-Ciekawe, czy są tu inne pułapki- zastanawiałam się – i czy zostały one w jakiś sposób zaznaczone?
-Sądzę, że tak- usłyszałam głos męża- popatrz uważnie i zwróć uwagę , gdzie rosną drzewa i jak leżą niektóre konary.
Rzeczywiście , niektóre gałęzie leżały zbyt daleko od rosnących drzew . Na tej łące były jeszcze co najmniej dwie pułapki.
-Jeżeli to możliwe wracajmy do domu, tu nie jest zbyt bezpiecznie – powiedziałam i w tym momencie usłyszałam ciche miałczenie z pobliskich krzaków.
 Ostrożnie podeszłam i rozchyliłam je .W krzakach siedziały dwa małe tygryski. Ich oczy patrzyły na mnie ciekawie. Zrozumiałam wszystko. Tygrys był tygrysicą ,która broniła swoje młode przed nieznanymi zwierzętami czyli nami. Przez nas jej młode zostały sierotami i prawdopodobnie smacznym kąskiem dla innych drapieżników. Nie mogłam do tego dopuścić. Rozdałam zawartość kosza uczestnikom dziwnej wyprawy. Termosy z kawą wziął pod opiekę Rysiu. Do koszyka wyścielonego swetrem, który dał profesor włożyliśmy kocięta. Maleństwa ważyły około dwóch kilogramów każdy. Trochę marudziły, ale na ciepłym swetrze szybko zasnęły. Wróciliśmy do maszyny. Panowie zastanawiali się nad możliwością powrotu do domu. Przejrzeli maszynę i przełączyli kilka kabelków. Dobrze, że mieli pudełko z narzędziami i zapasowe części do maszyny w specjalnym schowku. Stanęliśmy  w milczeniu przy maszynie. Profesor zajął swoje miejsce na krześle a kocięta w koszyku zajęły miejsce Karola. Żeby się nie zgubić mocno chwyciliśmy się za ręce. Czekaliśmy na to. co miało się stać. Nie wiedzieliśmy , czy uda nam się przesunąć w czasie i w którą stronę, gdzie się znajdziemy i jaki los nas czeka. Po dłuższej chwili maszyna zadziałała. Zaczął się wydobywać biały dym. Znowu zrobiło się zimno. Przenosiliśmy się w czasie.
-25-
Staliśmy na obrzeżach jakiegoś miasta. Budził się ciepły poranek. Widzieliśmy niski dom pozbawiony szyb. W środku siedziały kobiety i malowały wazony. Do budynku , przed którym staliśmy , zbliżał się młody człowiek, który prowadził pięć osłów. Po chwili , ze starszym mężczyzną , który wyszedł  z budynku i chwilę porozmawiał z przybyszem , zaczęli wynosić skórzane worki , które mocowali do grzbietów zwierząt.  Mężczyźni mieli luźne białe bluzy i byli boso. Nie zwracali na nas uwagi. Po zakończeniu załadunku mała karawana ruszyła w stronę widocznych murów miasta. Potężna brama była jeszcze zamknięta.
- Rysiu , gdzie jesteśmy? – zapytałam.
- Właśnie się zastanawiam- odpowiedział mąż – dzikie zwierzęta udomowiono 8 400 do 8 000 lat przed nasza erą. Naczynia, które widzimy są ze szkła, a panie które widzimy są mistrzyniami w swoim fachu , prawdopodobnie przekazują sobie  tajniki zdobienia szkła z pokolenia na pokolenie. Szkło wyprodukowano około trzech tysięcy lat przed naszą era, prawdopodobnie gdzieś w Syrii, ale mistrzami w  wyrabianiu szkła i przedmiotów z metalu, rzeźbie z kości słoniowej , drzewnie i w tkaniu materiałów byli Fenicjanie około 2 900 lat przed naszą erą. Sądząc z tego co widzimy jesteśmy na podgrodziu miasta fenickiego i chyba stoimy  przed fabryką szkła.
 Miałam wielką ochotę obejrzeć miasto . Profesor zgodził się  zostać z maszyną  i przypilnować kocięta , które smacznie spały. We czwórkę ruszyliśmy w stronę bramy, która została otwarta. Nikt nie zwracał  na nas uwagi. Chyba myśleli, że jesteśmy zamorskimi kupcami. Domy były niskie , pomalowane na biało. Po ulicach biegały psy i koty, które różniły się wyglądem od naszych obecnych pupilków.  Na placu do którego prowadziły wszystkie ulice. ludzie ubrani na biało lub kolorowo głośno zachwalali swój towar, kupujący targowali się. Prowadzono handel wymienny. Zauważyłam , że można było płacić muszlami, kolorowymi kamieniami, zębami zwierząt  i nasionami. Bardzo mnie ten fakt ucieszył. Zawsze noszę ze sobą nasiona słonecznika i dyni. Łuskanie ich i jedzenie pomaga mi się skupić. Tym razem posłużyły mi za walutę. Kupiłam dzban z mlekiem dla kociąt za jedyne dziesięć pestek dyni, pachnące apetycznie naleśniki , podane na liściu sporych rozmiarów za 20 pestek słonecznika . Piękną chustę za garść pestek dyni. Pięknie zdobiony szklany wazon, misternie rzeźbioną laskę z drewna i dziwne nakrycie głowy- chyba hełm. Jakie to wspaniale uczucie mieć nasiona w kieszeni i zostać milionerem.  Obejrzeliśmy miasto. Prowadziły do niego dwie bramy. Przy bramach były wartownie , a po murach okalających miasto przechadzali się żołnierze ubrani w minisukienki z mieczami w dłoniach i z hełmami na głowach. W centrum miasta, przy placu były dwa większe budynki. Rysiu powiedział, że jeden z nich to spichlerz a drugi świątynia. Woleliśmy nie sprawdzać co jest co , ponieważ ostrzegł nas , że za złe zachowanie w świątyni , czyli profanację bogów można stracić głowę. Woleliśmy nie sprawdzać. Wartownie przy murach pełniły też funkcję arsenałów. Widać było włócznie , miecze i fragmenty czegoś jeszcze. Zwiedzając miasto zauważyliśmy, że nieczystości są wylewane na ulice. Zaczął dokuczać nam zaduch i roje much. Wróciliśmy do profesora. Kocięta wypuszczone z koszyka z apetytem wypiły część mleka  i zaczęły brykać, my wypiliśmy resztę  i z apetytem zjedliśmy placki. Miały egzotyczny smak owoców i były pyszne. Pozostałe zakupy schowaliśmy w wehikule. Po posiłku kocięta schowaliśmy do koszyka  a profesor uruchomił  maszynę.

-26-
Po rozwianiu mgły nadal byliśmy na przedmieściach miasta, ale tym razem innego.
-Profesorze , gdzie jesteśmy ? – zapytaliśmy zgodnym chórem.
-Nie mam pojęcia- odpowiedział profesor zmartwiony- nasze wskaźniki nie reagują na upływ czasu. Dziura w czasie w którą wpadliśmy biegnie nie tylko przez różne epoki ale i krainy geograficzne, a nie założyliśmy żadnego wskaźnika geograficznego.
Tymczasem mój Rysiu z uwagą oglądał mury grodu pod którymi staliśmy.
 Mówił przy tym głośno- „ Cegła wykonana z mułu i słomy. Ulice wyposażone w ceglane przewody kanalizacyjne, czyli lepsze warunki sanitarne. Stoimy w pobliżu rynku miasta i wszystko widzimy , przez szeroko otwarte bramy. Ten budynek w centrum to na pewno świątynia. Ludzie przed wejściem do niego klękają i biją pokłony. Z boku widać spichlerz. Zauważyłem, że jeden z w noszonych tam worków był dziurawy i sypało się z niego zboże. Następny budynek , sądząc po kłębach pary to łaźnia. Używają przedmiotów z brązu i srebra. Ten pręt leżący na ziemi- podniósł go- ma zrobione w równych odstępach kreski. To chyba szkolna linijka. Ten budynek zaraz za bramą , to chyba koszary , bo wyszli z niego  żołnierze. Bardzo przypominają  Azjatów”
- Kochanie, kończ wykład. Nie widzisz, że żołnierze zbliżają się do nas i zaczynają otaczać. Trzymają w dłoniach miecze i jeżeli się nie pospieszymy to przerobią nas na szaszłyki.
Mój kochany Rysiu nie zwracając uwagi na zachowanie  żołnierzy ze spokojem kończył wykład- Jesteśmy w jednym z miast w Dolinie Indusu około 1700 lat przed naszą erą. Jest to całkiem spore miasto i chętnie bym je zwiedził. ..
Złapałam go za rękę i pociągnęłam w stronę maszyny, którą uruchamiał  profesor. Krąg otaczających nas żołnierzy robił się coraz bardziej zamazany. Pojawiła się znana nam zimna mgła i fakt ten przyjęliśmy z ulgą.

-27-
Los uwziął się na nas. Staliśmy w środku ubranego w bogato marszczone stroje przypominające rzymskie tuniki tłumu, który wznosił okrzyki „Ave Cezar”.
-Zdaje się ,że trafiliśmy na uroczystość- powiedział Karol- może zaproszą nas na ucztę.
-Cicho, też wołajcie „Ave Cezar”, bo przyglądają nam się żołnierze- usłyszałam głos męża.
Faktycznie, zwracaliśmy uwagę swoim ubiorem i zachowaniem. Lepiej ,żebyśmy się nikomu nie narażali. Zaczęliśmy zgodnie wykrzykiwać narzucony przez tłum tekst. Wzięłam na ręce jednego z tygrysków, którego obudził hałas i zaczął wychodzić z ukrycia. Wtedy zdarzyło się nieszczęście. Zauważył go żołnierz, podszedł i zarekwirował . Zaprotestowałam, ale on zajrzał do koszyka i zabrał drugiego. Próbowałam się sprzeciwić jawnej kradzieży, ale mąż mnie powstrzymał.
-Chcesz ,żebym został wdowcem?- syknął mi do ucha.
W milczeniu patrzyłam , jak do orszaku, który pojawił się niedaleko nas podszedł żołnierz i podał jadącemu na jego czele mężczyźnie  nasze kocięta. Ten uniósł je w górę ,a tłum zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. Nie miałam wątpliwości. To był sam Juliusz Cezar. W milczeniu patrzyłam na mijający nas orszak. Za Cezarem jechało jeszcze dwóch bogato  ubranych dostojników.
To Pompejusz i Krassus- usłyszałam Rysia.
Za nimi szły legiony. Kiedy dojechali do bramy miasta, ci dwaj zjechali na bok i patrzyli na maszerujących żołnierzy, którzy oddawali im honory i podążali dalej za Cezarem.
-Jedzie na podbój Galii- mówił Rysiu- odniesie tam wielki sukces. Krassus i Pompejusz będą mu  zazdrościli, ale Krassus wkrótce zginie w Mezopotamii i wtedy Pompejusz ogłosi się dyktatorem. Zażąda, żeby Cezar rozpuścił wojska i wrócił do Rzymu jako zwykły obywatel. Ten jednak wystąpi przeciwko niemu z armią liczącą pięć tysięcy  żołnierzy i po dwóch miesiącach pokona. Zostanie wtedy władcą Rzymu ,a pokonany Pompejusz ucieknie do Grecji. Cezar zostanie zamordowany za pięć lat. Podsumowując , jesteśmy w Rzymie w 49 roku przed naszą erą i widzimy wymarsz wojsk na podbój Galii, czyli terenów przyszłej Francji.
Mąż historyk w trakcie takiej podróży to prawdziwy skarb . Powiedziałam mu to. Żałowałam tygrysków , które zaginęły w mrokach historii, nic już nie mogliśmy zrobić. Tłum , który nas otaczał zaczynał coraz bardziej interesować się nami i naszą maszyną. Przytuliliśmy się do niej . Profesor ją uruchomił  i dalej kontynuowaliśmy naszą podróż w czasie.
-28-
Tym razem byliśmy w centrum miasta. Przyćmiewało ono swoją wspaniałością wszystkie inne które widzieliśmy do tej pory. Wspaniałe wieże minaretów, lśniące meczety , fontanny na rynku, wszystko zachwycało kunsztem wykonania nawet najdrobniejszych detali. Kobiety kolorowo ubrane miały przysłonięte twarze delikatnymi nikabami,  mężczyźni również mieli zasłonięte twarze końcami turbanów. Te zasłony chroniły przed wyczuwalnym w powietrzu delikatnym ,suchym pyłem. Słychać było głosy wjeżdżających do miasta kupców. Słowo Bagdad było najczęściej powtarzane. Nagle w mieście umilkły rozmowy i okrzyki. Na środku placu stał półnagi arab i głośno coś krzyczał. Z całej jego przemowy zrozumiałam tylko „Harun Ar-Raszid” Byłam zaskoczona , ponieważ sądziłam , że jest on tylko postacią z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Zapytałam Rysia co o nim wie , a on udzielił mi krótkiej informacji.   
 – Harun Ar-Raszid był kalifem , władcą Bagdadu w którym obecnie jesteśmy. Panował od około766 do 809 roku naszej ery. Za jego panowania Bagdad stał się najpotężniejszym i najwspanialszym  miastem    świata arabskiego. Był cenionym znawcą sztuki. Na jego dworze pełno było muzyków , malarzy , rzeźbiarzy, śpiewaków i uczonych. Nie był jednak władcą łagodnym. Za jego panowania wielu ludzi traciło życie nieraz z błahych powodów.    
W tym czasie półnagi arab skończył swoją przemowę. Ludzie z uwagą zaczęli spoglądać w głąb jednej  z ulic. Pojawili się tam trzej jeźdźcy ,którzy spychali ludzi z drogi , torując drogę dla większej grupy  konnych i pojazdów.  W tej wielkiej gromadzie bijących pokłony ludzi ,nikt nie wiedział,  który z dostojników jest właściwym kalifem. Gazet , zdjęć i internetu jeszcze nie znano. Ludzie padli na twarz więc i my  niezwłocznie uczyniliśmy to samo. Lepiej trochę poleżeć na ziemi ,  niż stracić głowę za brak szacunku i pokory.  Oddział wyjechał za bramy miasta. My również poszliśmy zobaczyć co się dzieje. Za murami   stały w rzędzie konie ze swoimi właścicielami. Nie znam się na tych zwierzętach, ale na sam ich widok wiedziałam , że widzę  elitę tych zwierząt. Tam były super rumaki, wybrane najlepsze z najlepszych. Po oddaniu hołdu przez właścicieli zwierząt  i obejrzeniu ich przez dostojników,  właściciele zaczęli nakładać na zwierzęta barwne koce i siodła , następnie je dosiedli po czym pojechali za dostojnikami na pustynię.  Miecio i profesor postanowili wrócić do maszyny , która pozostała bez opieki, natomiast my byliśmy ciekawi co się będzie dalej działo, Więc udaliśmy się za konnymi  i widzami. Dotarliśmy na przyszykowany tor z przeszkodami. Strażnicy zatrzymali tłum widzów w pewnej odległości od dostojników  i jeźdźców. Ci ostatni ustawiali się przy wbitej w ziemię włóczni z kolorowymi wstęgami. Starali się zająć jak najlepszą pozycję do startu. Przepychali się ,bili batami. Według mnie połowa powinna zostać zdyskwalifikowana za niesportowe zachowanie, ale tubylcom to nie przeszkadzało. Nagle jeden z dostojników upuścił na ziemię kawałek materiału i konie ruszyły jak szalone. Nikt nie myślał o oszczędzaniu koni na finiszu, taktyce jazdy, tylko gnali jak ślepi na złamanie karku. Konie przewracały się wskakując do wody, przeskakując przeszkody. Okrążyły wyznaczony teren trzy razy. Na moje oko dystans miał około pięciu kilometrów. Po ukończeniu biegu ,dostojnicy obejrzeli zwierzęta i wybrali dwadzieścia koni. Były one najmniej zmęczone i najszybsze. Tej dwudziestce po krótkim odpoczynku podano wodę do picia. Wtedy wybrano dziesięć  koni które wypiły najmniej. Te konie właściciele podprowadzili  do dostojników i ustawili się po bokach swoich wierzchowców. Zaczęła grać orkiestra. Właściciele puścili wodze swoich rumaków, a one zaczęły podrzucać łbami , przebierać kopytami, machać ogonami. To był piękny koński taniec. Z tych koni wybranych zostało pięć  które poruszały się z największą gracją.  Zrozumiałam, że konie dla kalifa musiały być piękne, szybkie , wytrzymałe, muzykalne i poruszać się z gracją.
- Czasy tak odległe od naszych- pomyślałam- a standardy takie same . tylko faceci oceniają samochody, wygląd,  zużycie paliwa, zryw..  
Tymczasem dostojnicy z wybranymi zwierzętami  i ich właścicielami wracali do miasta, a wszyscy pozostali znowu leżeli na ziemi w głębokim pokłonie. Kiedy zniknęli ,wszyscy wstali  i część mieszkańców poszła oglądać konie które pozostały,  a reszta, my też wróciła za mury. Tak zakończyły się wybory końskich miss i missek. Pomyśleć, że niektórzy sądzą, że takie wybory to wymysł czasów współczesnych.   
Wróciliśmy do naszych kolegów. Miecio siedział na wehikule , a profesor tłumaczył coś   starszemu Arabowi pisząc coś zaciekle patykiem na piasku, na to Arab mazał mu i pisał coś swojego.    
- O co chodzi? – zapytał Rysiu , Mietka  wskazując głową rozmawiających.
Spierają się o wyliczenia , które ten Arab ma zapisane na swoich zwojach- odpowiedział Mieciu. Ten Arab potknął się i upuścił je. Profesor  pomógł mu zbierać , zauważył błąd w obliczeniach, czy źle podstawiony wzór, powiedział to na głos i teraz naukowo debatują. Ja się nie wtrącam , bo nie znam arabskiego.
- Faktycznie nauki w krajach arabskich bardzo się rozwijały. Dokonano w nich wielu odkryć i wynalazków z dziedziny astronomii, fizyki, chemii, geografii i wielu innych dziedzin. Łatwo tu o spotkanie z naukowcem, badaczem , uczonym , jak kto woli.    Nic dziwnego, że profesor spotkał jednego z nich. – mówił mąż.
Wyciągnęliśmy po kanapce i zjedliśmy.
Trzeba zacząć oszczędzać prowiant- pomyślałam bo nie wiemy jak i czy uda nam się wrócić do domu. Nasza maszyna jest tylko niedoskonałym prototypem. O picie nie musiałam się martwić w fontannach było pełno świeżej czystej wody, skorzystałam z okazji i uzupełniłam zapasy. Dla profesora i Araba świat przestał istnieć . dyskutowali do wieczora, aż osiągnęli porozumienie. Kiedy się rozstali profesor uruchomił maszynę i ruszyliśmy w dalszą drogę.        
-29-
Po rozwianiu się mgły zobaczyliśmy las tropikalny. Poczułam się jak w ogrodzie mojej babuni. Tam też były drzewa , krzewy, kwiaty, pącza, warzywa, owoce, a ja byłam taka malutka i się między nimi gubiłam. Teraz też się tak poczułam. Byłam taka malutka wobec majestatu tych roślin. W kłębowisku rośli rozpoznałam geranium, dziurawe liście monstera, który tworzył malownicze liany, orchidee między którymi unosiły się piękne połyskujące niebiesko motyle . Kolory kwiatów rosnących w różnych dziwnych miejscach tworzyły oszałamiające kontrasty w zieleni traw i drzew. W tym lesie czułam się jak w saunie. Było parno, duszno, ale powietrze czyste pachnące. Pomimo,  że miedzy koronami wysokich drzew, gdzieniegdzie widzieliśmy przebłysk czystego nieba , to na nas padał deszcz. Postanowiliśmy poszukać bardziej suchego miejsca i przenieść się tam z maszyną. Chcieliśmy trochę odpocząć. Profesor i Rysiek poszli w stronę prześwitującego nieba przezornie wykorzystując lianę przywiązaną do wehikułu jako wskaźnik drogi powrotnej, ponieważ po przejściu kilku kroków w tej gęstwinie można zabłądzić, stracić orientacje, a nikt z nas nie miał kompasu. Po chwili wrócili. Znaleźli polanę przytuloną do skały, w której rogu był staw. To co ich zaniepokoiło to biegnąca nieopodal kamienna droga. Gdzieś w pobliżu mogło być skupisko ludzi, może nawet miasto. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy , ani w jakiej epoce. Nikt z nas nie chciał być złożony w ofierze bóstwom Majów czy Inków. Musieliśmy być bardzo ostrożni. W sadzawce nie było piranii, kajmanów więc umyliśmy się i wypraliśmy nasze ubrania. Ubraliśmy je ,  nie sprawiał  nam żadnego problemu fakt, że przed i po praniu były w równym stopniu mokre. Na nowo ubrani, czyści, zabraliśmy się do jedzenia znalezionych owoców. Jako inżynier planowania zielonych przestrzeni orientowałam się , które rośliny są jadalne i które ich części możemy wykorzystać. Mając taką wiedzę, całe życie traktowałam ją jako hobby, nie myślałam, że przyda mi się w praktyce. Po posiłku dzieliliśmy się wrażeniami z przeżytych przygód.
Okazało się, że Karol czuje się bardzo niepewnie jako półduch. Nie wiedział dlaczego zrobił  się bardziej widzialny i co się z nim stanie kiedy będzie w całości, kompletny. Czy będzie żył, pracował, będzie miał rodzinę, czy wręcz przeciwnie. W pewnym sensie go rozumiałam, my też zdawaliśmy sobie sprawę z tego ,że z powodu niedoskonałości naszej maszyny pojawialiśmy się w różnych miejscach i różnych czasach jak upiory przeszłości , nierealne ale widzialne zjawy, różniące się wszystkim od tubylców i to cud , że nikt nie pomyślał, że jesteśmy demonami i nas nie ukatrupił. Jakieś szczęście sprawiało, że mimo wszystko powoli zbliżaliśmy się do naszych czasów. Baliśmy się, czy tylko naprawdę do nich trafimy i do naszego domu. Była minimalna szansa według wyliczeń profesora, ale była. W ciszy jaka zapadła po naszej rozmowie słychać było tylko głosy ptaków i zwierząt. Nad naszymi głowami przeleciało stado barwnych papug.  Z lasu wychodziły zwierzęta , które nie zwracając na nas uwagi zmierzały prosto do stawu. Staraliśmy się ich nie płoszyć.  Postanowiliśmy, że w nocy nie rozpalimy ogniska, bo wszystko i tak jest mokre, tylko będziemy czuwać na zmianę , a w razie zagrożenia zostaną obudzeni wszyscy uczestnicy wyprawy. Zanim zasnęłam zobaczyłam pancernika olbrzymiego, stado pekari obrożnych, mrówkojada olbrzymiego i tukany z dużymi, kolorowymi dziobami. Wieczorny las tętnił życiem i odkrywał swoje tajemnice. Nagle pomyślałam,  że mam halucynację. Przy mojej głowie dostojnie przeszła nutria i stado świnek morskich. Pomyślałam, że tutejsze drapieżniki mają tyle jedzenia i opanowane sposoby polowania na nie , że możemy spać spokojnie , nie ruszą dziwnego, obco pachnącego jedzenia.
O świcie obudziły nas dziwne hałasy. Zagłuszały one skutecznie naturalne dźwięki budzącego się lasu deszczowego. Dokładniej przykryliśmy maszynę gałęziami i ukryliśmy się w zaroślach. Ujrzeliśmy jak po pobliskiej drodze zbliżał się w naszą stronę korowód półnagich poruszających się w rytm dźwięków postaci. Za nimi szli grający na bębenkach i grzechotkach muzycy, następnie kapłani przyodziani w czerwono-białe stroje. Kiedy kapłani przeszli, pojawiła się dziewczyna niesiona przez sześciu osiłków w lektyce. Była ona obojętna na wznoszone  na jej cześć okrzyki. Nie ruszyła ani głową ani ręką . Zrozumiałam ,że jest pod wpływem środków odurzających i zaczęłam obawiać się o jej los. Przystrojona w szaty i biżuterię,  pokryta malowidłami miała wyglądać jak bogini a wyglądała jak ofiara. Tłum zbliżył się do wodospadu spływającego z góry i którego wody ginęły w wyżłobionej jaskini. Wlot do jaskini był otoczony murkiem i przypominał studnię w której kipiała woda. Rozpoczęli tańce i śpiewy, coraz szybsze i szybsze. Tłum wpadł w ekstazę . spokój zachowali tylko kapłani , dziewczyna  i bagażowi. Kiedy szał tłumu osiągnął kulminację , na znak kapłanów bagażowi podeszli z dziewczyną w lektyce do studni. Unieśli ją wyżej na swoich ramionach. Nagle przechylili lektykę i dziewczyna jak kamień wpadła do wody. Biedna , nawet nie krzyknęła. Ciężar ozdób pociągnął ją na dno. Tańczący ludzie zrywali z siebie ozdoby i wrzucali w ślad za dziewczyną do studni. Wreszcie tańcząc grając i śpiewając Indianie odeszli. Podeszliśmy do studni. Nie było żadnych szans na ratunek. Po tragedii, która przed chwilą się rozegrała na naszych oczach pozostał tylko malutki kolczyk, który zaczepił o gałązkę rosnąca przy wodospadzie.
-Jacy oni okrutni- jęczałam-taka młoda kobieta bezsensownie zgięła. To było potworne. Dobrze ,że ofiary z ludzi zostały potępione i  w cywilizowanym świecie i nigdy nie miały miejsca!!!
- Doprawdy? – usłyszałam głos męża- Tu widziałaś tylko jedną kultową ofiarę, a pomyśl o najeździe Cortes’a,  ilu Indian oszukał i zabił? Było wielu do niego podobnych. Pomyśl o wojnach w Europie , Azji, Afryce , ile wojen  wybuchło , trwa i wybuchnie, a giną na nich ludzie . Mówimy o nich  ofiary wojny , ale to ludzie zabijają ludzi takich samych jak oni .Pomyśl o niewolnictwie, które istnieje do tej pory   Przypomnij sobie, co wiesz o inkwizycji. Pomyśl, że to cywilizowani Europejczycy torturowali i palili ludzi w imię wielkiego, szlachetnego Boga. Robili to ludzie , którzy sądzili , że są cywilizowani, mądrzy i mają prawo oceniać i sądzić innych. Robili to ludzie z imieniem Bożym na ustach i głoszący jego chwałę i miłosierdzie. Sądzili, że są ponad wszystkimi i decydują o wszystkich. Myśleli ,że umacniają wiarę w Boga i tępią Szatana.
Lepiej wróćmy do wehikułu-przerwał  wywód  Mieciu. Profesor nastawił maszynę, a ja miałam nadzieję ,że teraz wrócimy do domu.
-30-
Tym razem po opadnięciu mgły jęknęliśmy. Staliśmy na wysokiej skale , która prawie pionowo opadała w dół. Na dole kipiała woda rozbijająca się o skały . Skała przypominała płaski talerz porośnięty skąpą zielenią. Po tej skale chodziło stadko reniferów , całkowicie skupione na skubaniu skąpych roślinek i nie zawracających sobie głów naszą obecnością.
- Renifer , ssak z rodziny jeleniowatych . Rogi mają samce i  samice. Osiągają wysokość od 1,30 do 1,50 metra. – usłyszałam głos Karola , który mówił jakby był odpytywany przez nauczyciela w szkole- są zwierzętami ogólnoużytkowymi, oczywiście te na wpół udomowione. Są jeszcze gatunki reniferów zupełnie dzikich. Te miały kontakt z człowiekiem, bo nasz widok ich nie denerwuje, nie uciekają ani nas nie atakują.
- Skąd ty to wiesz?- zapytał Mieciu
-Chyba gdzieś o tym czytałem i tak mi się to zapamiętało. Nawet nie wiedziałem, że taką informację mam ukrytą w zakamarkach mózgu. – stwierdził Karol. Ale jeżeli one są częściowo oswojone , to gdzieś tu muszą być ludzie którzy się nimi zajmują.
Jakby na potwierdzenie jego słów pojawiły się psy, które zaczęły spędzać rozproszone stado w gromadę, a następnie pędzić je w dół wyspy. Były dobrze wytresowane  i bez ludzkiego dozoru wiedziały co robić. Poszliśmy za stadem. Naszą wyspę z sąsiednią łączył naturalny kamienny most. Po nim przeszło stado. Na drugim brzegu widać było kamienne , malutkie chatki i dosyć sporą kamienną zagrodę. Zauważyliśmy , że drewno jest towarem luksusowym i jego wykorzystanie jest dokładnie przemyślane. Renifery zostały zagonione do zagrody. Przed chatami stały stojaki z ponabijanymi płatami ryb. Tu suszą ryby , o tam- pokazał  na dymiącą studzienkę nakrytą skórami je wędzą- oblizał się łakomie Mieciu.
Przy rybach krzątali się niscy, ubrani w skórzane ubrania mężczyźni.  Kobiety z naczyniami szły w stronę zagrody reniferów. Towarzyszyły im dzieci i psy.
To Lapończycy , ludzie znani z łagodności i gościnności. Nic nam nie zrobią - ogłosił Rysio.                                                                                               
Kiedy zbliżaliśmy się do zagrody, wyszedł nam naprzeciw jeden z mieszkańców. Coś do nas powiedział, ale nikt z nas nic nie zrozumiał, więc stanęliśmy niepewnie. Gestem ręki pokazał, że mamy za nim iść. Zaprowadził nas do chaty. Dom wykonany z kamieni, drewna i skór w środku był bardzo czysty. Jego wyposażenie stanowiły meble z kości zwierząt i drewna. Meble zachwycały funkcjonalnością i prostotą. Niektóre ich elementy były pięknie rzeźbione. Na stole pojawiło się mleko , sery, ryby i placki. Po posiłku zapytaliśmy, skąd mają to wszystko. Gospodarz oprowadził  nas po gospodarstwie.  Okazało się, że Lapończycy wcale nie są takimi milczkami. Od rozmowy bolały nas ręce, ale rozumieliśmy się doskonale. Nasi gospodarze hodowali renifery, z których mieli skóry, mięso, mleko i środek transportu. Łowili ryby,  hodowali kury i mieli swój mały kawałek pola i ogrodu w którym starali się uprawiać rośliny i zboża. Prawie wszystko w gospodarstwie wykonali własnoręcznie, ale niektóre rzeczy kupili od wędrownego,  a raczej pływającego handlarza.  Na pytanie jak tutaj przybyliśmy, powiedzieliśmy o naszej maszynie. Gospodarz  radzi ł, żeby przenieść ją do zagrody, ponieważ mógłby zainteresować się nią miś polarny , który do delikatnych zwierzątek raczej nie należy ,a jego łapki zadają mocne ciosy. Za radą gospodarza naszą maszynę jak najszybciej przetransportowaliśmy do zagrody. Rety!!!- ależ ona jest ciężka. Noc minęła nam spokojnie, co ostatnio rzadko nam się zdarzało. Z żalem pożegnaliśmy następnego dnia naszych gospodarzy. Z wdzięcznością przyjęliśmy od gospodyni skromny posiłek na drogę. Odwdzięczyliśmy się dwoma latarkami i składaną bambusową wędką, którą profesor wyjął z naszego wehikułu. Gospodarz wręczył mu za to nóż z rękojeścią z kła morsa. Maszyna została uruchomiona.
-31-
I znowu nie było mojego ogródka. Staliśmy w bramie kamienicy. W pobliżu stał rozgorączkowany tłum. Na środku placu stała konstrukcja przykryta czarnym materiałem. Ludzie porozumiewali się po francusku. Francja to motor kultury, szyku i elegancji- myślałam- to przed nami to pewnie dzieło sztuki, które ma być odsłonięte. Napięcie tłumu rosło. Zbliżał się punkt kulminacyjny. Obok nas przejechały wozy zapełnione ludźmi. Byli tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy mieli krótko obcięte włosy . Na ich twarzach widać było strach, przerażenie, obojętność, gniew. Niektórzy płakali. Wozy były szczelnie otoczone przez uzbrojonych ludzi. Zrozumiałam w jakich czasach się znaleźliśmy. Przypomniałam sobie fragment wykładu z historii.
-Rewolucja francuska zaczęła się w 1788 roku. Doprowadziła do ogłoszenia republiki. Wywołały ją niepokoje spowodowane nierównościami społecznymi. Zaczęła się atakiem na Bastylię, Potem powołano Konwent Narodowy na którego czele stanęli Danton, Robespierre i Marat. Konwent osądził króla Ludwika XVI i skazał go na śmierć ,a potem to już poszło. Zapanował terror. Każdy kto był podejrzany o sprzyjanie monarchii, spiskowanie, buntowanie, pomaganie opozycjonistom trafiał na gilotynę. Wystarczył donos zawistnych sąsiadów, zazdrosnej żony lub męża, czyjaś głupota. Dopiero ścięcie Robespierre’a w 1794 zakończyło terror. Maniacy u władzy są strasznie niebezpieczni zwłaszcza, jeżeli uważają ,że tylko oni mają jedyną, słuszną rację i otoczą się równie niebezpiecznymi ludźmi.
Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę w jak niebezpiecznym miejscu i czasie się znaleźliśmy i co nam może grozić. Profesor zaczął uruchamiać maszynę, a ta znowu się zacięła. Niechcący byliśmy świadkami dalszego rozwoju wypadków.
Wozy podjechały do gilotyny z której ściągnięto materiał. Kat i jego pomocnicy już stali na pomoście. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Pomocnicy kata wiązali do ruchomej deski mężczyznę. Obok żołnierze trzymali kobietę i dwie rozpaczliwie krzyczące dziewczynki. Miały około jedenastu, czternastu lat.
To rodzina- wyszeptał Karol.
Matka szeptała coś dziewczynkom, a one się uspokoiły i w milczeniu cicho pochlipując  podzieliły las ojca. Matka została ścięta na końcu .Tłum ogarnął amok. Rozwścieczył go spokój wyciąganych z wozu ofiar i wciąganych na szafot. Ludzie wpatrzeni w krwawe widowisko, na razie nie zwracali na nas uwagi. Maszyna ciągle nie działała. Panowie pomagali profesorowi jak tylko potrafili. Zauważyłam zbliżający się do nas patrol wojskowy. Serce ze strachu podeszło mi do gardła. Wtedy pojawił się zbawczy dym. Maszyna wreszcie zadziałała.

-32-
Po rozwianiu się mgły  zobaczyliśmy toczącą się bitwę. Przed wzrokiem walczących skrywały nas gęste krzewy. Mężczyźni w mundurach nie biegli , czołgali się tylko poruszali marszowym krokiem  w równych szeregach. Na komendę zatrzymywali się , wbijali kijki, ładowali strzelby, klękali i strzelali, następnie zabierali kijki, i szli do tyłu a następny szereg zajmował ich miejsce. Stali nieruchomo czekając na komendę,  a w tym czasie przeciwnicy strzelali. Trafieni padali a następni zajmowali jakby nigdy nic ich miejsce. To było jak jakieś surrealistyczne przedstawienie. Niedaleko nas na koniu siedział mężczyzna . Poznałam typa . To był tytan wojen, Napoleon Bonaparte. Czyli od czasów rewolucji daleko nie odskoczyliśmy. Przypomniała mi się jego historia.
- Po chaosie wywołanym Wielką Rewolucją . Napoleon przejął władzę i powołał trzyosobowy rząd zwany Konsulatem. Ten rząd ,to była fikcja dla zamydlenia ludziom oczu. Już wtedy rządził on, dlatego zmuszenie senatu w 1804 roku do przyznania mu tytułu Cesarza było formalnością. Wtedy ruszył na podbój Europy, ale pod Lipskiem  w 1814 dostał mocno w skórę, został ujęty i zesłany na Elbę. Dowiedział się tam,  a poczta pantoflowa jest zawsze skuteczna , że Francuzi kręcą nosem na nowego króla Ludwika XVIII . Wykorzystał moment i zwiał. Wraz 1200 ludźmi wylądował na południu Francji, dotarł do Paryża i na sto dni objął władzę. Przeciwko niemu Europejczycy wystawili dwie armie. Jedna składała się z Brytyjczyków, Holendrów, Belgów i Niemców , a druga z Prusaków. Koalicjanci w pobliżu wioski Waterloo 18 czerwca 1815 roku spuścili Napoleonowi spory łomot i wzięli go do niewoli. Zesłali go na wyspę św. Heleny. Tym razem dostał uczciwy dozór  i tam umarł.
Patrzyliśmy na jedną z wielu bitew w historii ludzkości i było mi naprawdę wszystko jedno którą . Bitwy i wojny to największy idiotyzm jaki mógł wymyślić człowiek. Panowie obstawiali Waterloo. Patrzyli z zapartym tchem na toczącą się nieopodal jatkę, jakby patrzyli na film. Komentowali kanonady artylerii, starcia na bagnety, szarże konnicy . Zupełnie nie myśleli o grożącym niebezpieczeństwie, a  o czym myśleli ci co brali udział w tej jatce, że giną dla cesarza? Przecież obojętnie jak wielka jest bitwa i jak bardzo uzasadniona historycznie, jest tylko koszmarnym, potwornym faktem. Ilu w bitwach ginie ojców, którzy osieracają swoje żony i dzieci. Synów , którzy już nie wrócą do domu. Ilu z nich będzie okaleczonych do końca życia, zostanie nędzarzami. Ilu zginęło filozofów, poetów,  malarzy,  wynalazców  którzy nie spełnią swoich marzeń. Ile w tym wielkim dramacie było małych ludzkich tragedii. Widziałam Napoleona i domyślałam się ,że oglądam ostatni jego zryw. Zrozumiałam ,że życie ludzkie jest zbyt cenne, by poświęcać je dla spełnienia ambicji innych. Każdy człowiek ma w życiu cel do zrealizowania i prawo do osobistego szczęścia. Byliśmy pełni mieszanych uczuć. Profesor z trudem uruchomił maszynę
-33-
Znaleźliśmy się w lesie. Otaczały nas krzewy pełne owoców. Niedaleko nas płynęła krystalicznie czysta rzeczka. Postanowiliśmy skorzystać z darów natury, ponieważ dokuczały nam głód i pragnienie. Najedliśmy się do syta. Z pełnym brzuchem się lepiej myśli.  Panowie po posiłku skonstruowali wędkę i ruszyli na połów ryb. Ja nad rzeczką zrywałam owoce ,a profesor zajął się przeglądem maszyny. Niepokoiła go usterka, która mogła nas sporo kosztować  podczas Rewolucji  Francuskiej. Zbierając owoce znalazłam ładne,  żółte kamyczki, które postanowiłam wykorzystać do dekoracji skalniaczka w ogrodzie. Kiedy wróciłam, panowie rozpalili ognisko i piekli złowione ryby nadziane na kije. Po posiłku poprawił się wszystkim humor.  Profesor znalazł usterkę i teraz panowie zastanawiali się nad sposobem jej usunięcia. Zużyły się śruby i nakładki, których niestety nie mieliśmy czym zastąpić . Panowie zastanawiali się nad zastąpieniem ich elementami wykonanymi z drewna, którego mieliśmy pod dostatkiem. W trakcie swoich działań, zaczęli używać słów niecenzuralnych w ilościach hurtowych. Części drewniane nie spełniały ich oczekiwań. Pękały, kruszyły, nie pasowały.  Kiedy odeszli , położyłam się na ziemi i zasnęłam . Kiedy się obudziłam, oni z uwagą oglądali kamyczki które wypadły mi z kieszeni. To bryłki złota cieszył się profesor, dzięki nim łatwiej naprawimy nasz wehikuł. Złoto jest metalem szlachetnym, miękkim, ciągliwym i kowalnym , dzięki twojemu znalezisku łatwiej usuniemy awarię . Wszyscy z ochotą zabraliśmy się do pracy  pod nadzorem profesora. Kiedy usłyszeliśmy huk, rzuciliśmy się na ziemię . To był wystrzał. Wesoły nastrój prysł jak bańka mydlana. Szybko kończyliśmy naprawę . Karolek z Mieciem poszli na zwiady. Zalałam ognisko wodą , a profesor sprawdzał działanie maszyny. Zapakowałam przygotowany prowiant na drogę . Cieszyłam się, że nikt nie jest wybredny , ponieważ posiłki podczas naszej podróży stanowiły pewien problem. Po chwili wrócili panowie , przynieśli złe wieści. Strzał , który słyszeliśmy, spowodował śmierć poszukiwacza złota. Jego ciało znaleźli przy szałasie skleconym z gałęzi. Obok niego leżał sprzęt do płukania złota . w namiocie miał zapasy żywności , broń i naboje oraz przerażonego pieska. W drewnie przygotowanym na opał miał schowany woreczek ze złotem , który zabrali.  Psina , którą przynieśli była mała, czarna i strasznie kudłata, ale jej były właściciel musiał ją bardzo lubić bo była wymyta, wyczesana i grubiutka. Profesor po przeglądzie znalazł jeszcze dwie usterki ,które usunął .   W małym ognisku , które ponownie rozpaliliśmy, panowie rozgrzewali kawałki złota i przy pomocy kamieni rozbijali na cienkie arkusze, które instalowali w maszynie. Przygotowali też kilka części na zapas. W przyszłości możemy nie mieć warunków na ich wykonanie.  Czekając aż złoto ostygnie i maszyna będzie gotowa Rysiu zaczął mówić.
- Złoto było zawsze metalem budzącym w ludziach chciwość. Czy słyszeliście o „El Dorado”? Dzisiaj używamy go do określenia fantastycznie bogatej krainy. Pierwsi hiszpańscy odkrywcy w Ameryce Południowej słyszeli o wodzu  żyjącym w cudownym miejscu Omoa. Miał się on raz w roku kąpać w złotym pyle, aby zapewnić swojemu krajowi bogactwo. Wódz El Dorado żył przypuszczalnie gdzieś na terenie Kolumbii. Żaden Hiszpan, ani inny człowiek nigdy nie odkrył tego miejsca, znaleziono jednak dużo złota w innych częściach Ameryki, a przy okazji zniszczono istniejące tam cywilizacje. Cały czas zastanawiałem się gdzie się znaleźliśmy i chyba już wiem. Czy zwróciliście uwagę na tabliczkę na sicie które przynieśliście z obozu tego nieszczęśnika , który zginął.- Drgnęliśmy i rozejrzeliśmy się niespokojnie. Gdzieś w krzakach mógł kryć się morderca. Mieliśmy teraz broń , ale nikt z nas nie potrafił się nią posługiwać. – otóż na sicie jest tabliczka z napisem „Wredgren and Company” . To firma produkująca sprzęt dla poszukiwaczy złota w Kalifornii. Przypomniałem sobie , że w styczniu 1848 roku James Wilson Marshall pracował nad budową tartaku nad  American River w pobliżu Coloma w Kalifornii jako cieśla. Znalazł złote samorodki. Wieść szybko się rozeszła. Najpierw na tę wieść mieszkańców Kalifornii ogarnęła gorączka złota, a po podaniu tej wiadomości do publicznej wiadomości cały świat. Poszukiwacze złota przybywali tu na statkach opływających Przylądek  Horn. Skutki gorączki złota widzieliśmy na własne oczy. Sądzę, że lepiej zrobimy pomagając profesorowi i znikając stąd. Dosyć szybko maszyna została naprawiona i zadziałała bezbłędnie. 
-34-
Znowu staliśmy w lesie .
- Co za szczęście ,że jak gdzieś lądujemy , to w lesie albo w krzakach- pomyślałam.
Przed nami po drodze znowu maszerowało wojsko. Snująca się mgła sprawiała wrażenie, że oglądamy przemarsz duchów. Mech rosnący na drodze tłumił odgłosy kroków, a szum drzew  zagłuszał dzwonienie końskich uprzęży i stukot kół ciągniętych przez konie armat i wozów.
- Armia widmo- jęknęłam – czy naprawdę w tym korytarzu czasoprzestrzeni nie ma spokojniejszych momentów w historii? Wygląda na to,  że wojny i inne jatki to nasze ludzkie hobby.
-To armia generała Lee dowódcy Armii Południa- zaczął mąż-idą na północ. Dotrą tam do Gettysburg’a i poniosą klęskę. To małe miasto na północy Stanów. W Pensylwanii. Lee chciał ,żeby wojnę prowadzić poza terenami spustoszonego przez wojnę południa. Bitwa trwała trzy dni , zginęło i zostało rannych 20000 ludzi z armii którą tu widzicie. Generał zarządził  odwrót. Nigdy więcej nie zaatakował Północy.
W trakcie opowiadania usłyszałam odgłos ponurego wycia , który stopniowo się do nas zbliżał.
-To wilki i zdziczała psy – usłyszałam głos profesora-idą za wojskiem. Czekają na padłe konie i ludzkie trupy. Czasami atakują pojedynczych ludzi , jeżeli ci oddalą się zbytnio od obozu. To kolejne okrutne oblicze wojny. Profesor nastawił ponownie maszynę. Ruszyliśmy w drogę , może wreszcie będzie to dróżka przed domem.
-35-
Cisza, spokój . Staliśmy na chodniku. Wszędzie , gdzie tylko było możliwe rosły wypielęgnowane , misternie przycięte krzewy i drzewa. Pachniały kwitnące kwiaty. Niedaleko był park w którym kwitły drzewa. Przyjrzałam się im dokładniej, to były słynne kwitnące wiśnie. Byliśmy w Japonii. Na niziutkich stolikach w pobliskiej restauracji leżały kolorowe serwetki , na podłogach maty. Dekorację lokalu stanowiły misternie przycięte drzewka bonsai.  Japończycy idący chodnikiem mijali nas obojętnie ale sądzę, że widok ludzi ubranych w dresy stojących przy dziwnej maszynie  był dla nich niecodzienny. My za to dzieliliśmy się uwagami na temat barwnych kimon noszonych zarówno przez kobiety jak i mężczyzn. Entuzjazm w nas wzbudził gwizd parowozu z pobliskiej stacji i przyjazd do restauracji limuzyny z której wysiedli Japończycy we frakach. Na ich widok myślałam, że się rozpłaczę. Nikt nie musiał mi nic mówić. Byliśmy w XX wieku. Mężczyźni we frakach podeszli do kelnera w białym fartuchu , który wybiegł w pokłonach z restauracji. Coś do niego mówili. Wymawiając  słowo ,,Mutsuhito ”bili głębokie, pełne szacunku pokłony. Podejrzewałam , że to nazwa bardzo wykwintnego dania na wynos, które jegomoście zamawiali, a ponieważ Japończycy przygotowują dania na oczach klientów, to chciałam zobaczyć jak to będą robili. Odwróciłam się w ich stronę ale profesor przytrzymał mnie za rękę.
-Gdzie ty idziesz?-zapytał.
- Przecież to oczywiste, że chcę z bliska przyjrzeć się japońskiej kuchni w prawdziwym japońskim wydaniu, a nie w zagranicznej podróbce. Jestem ciekawa jak wygląda danie „Mutsuhito”  To na pewno specjalność zakładu i danie popisowe- odpowiedziałam.
Usłyszałam stłumiony śmiech Rysia.
-Co Cię tak bawi? – spytałam zdziwiona.
Chciałaś zobaczyć cesarza w potrawce? – śmiał się tak serdecznie, że wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Jego śmiech był zaraźliwy i przynosił ulgę po tym, co ostatnio widzieliśmy.
- Słuchaj ty jesteś historykiem, a ja architektem terenów zielonych. Ty znasz procesy zachodzące w historii , ja znam się na roślinach. Uspokój się i opowiedz nam coś więcej o czasach w których się znaleźliśmy.
Usiedliśmy na pobliskiej ławeczce . Wyjęliśmy pieska z koszyka , który się obudził i zaczął piszczeć . Wzięliśmy go na kolana i zaczęliśmy słuchać.
Aż do 1854 roku Japonia była odizolowana od reszty świata. W ten sposób Stany Zjednoczone zaprotestowały przeciwko okrutnemu traktowaniu marynarzy amerykańskich, którzy ocaleli z morskich katastrof i znaleźli się na wyspach japońskich. Blokada zakończyła się po podpisaniu przez Japonię traktatu handlowego ze Stanami i innymi krajami. Dopiero od 1867 roku rozpoczęła się modernizacja Japonii. Władzę wtedy objął cesarz Mutsuhito który przybrał imię Meiji czyli „Światłe Rządy”. Za jego panowania zerwano z dawnymi zwyczajami. Usprawniono system prawny, zbudowano sieci kolejowe i telegraficzne, ulepszano przemysł, wprowadzano nowe technologie, a nawet , co widzieliśmy , niektórzy Japończycy przyjęli zachodnie stroje i obyczaje.
- Co wy na to?- zakończył .
Poczułam się jak rozdeptana żaba pod ciężarówką , czyli rozpaczliwie bezsilna i zagubiona w tym wszystkim.                                                                                                                                                                     -Nie –westchnęłam – to nie jest dwudziesty wiek tylko dziewiętnasty. Jeszcze tyle lat dzieli nas od powrotu do domu i wiele zależy od wiedzy i umiejętności  profesora. Ta nasza dziura jest strasznie kręta i nieprzewidywalna. Tak łatwo mogliśmy znowu cofnąć się w czasie i wylądować w epoce dinozaurów, albo zobaczyć wielki wybuch i to byłaby ostatnia rzecz którą zobaczylibyśmy w naszym życiu. Ja chcę do domu i nigdy więcej nie wezmę udziału w żadnych eksperymentach. Profesor w skupieniu zaczął uruchamiać maszynę.
-36-
Zobaczyliśmy na środku potężnego placu, rakietę. Obok nas stał mężczyzna w kapeluszu. Zupełnie nie zwracał na nas uwagi. Przez lornetkę patrzył na rakietę , przesuwał i naciskał guziki na pulpicie przed sobą. Z konstrukcji podtrzymującej rakietę odsuwały się różne elementy. W głębi widać było grupkę ludzi , tak samo w napięciu wpatrujących się nią.
- Zawsze chciałem to zobaczyć- usłyszeliśmy głos profesora- Oglądamy start i lot pierwszego statku powietrznego o napędzie rakietowym. Zbudował go i wystrzelił Amerykanin Robert Hutchings Goddard. Było to 16 marca 1926 roku. Jego rakieta wzniosła się na wysokość 60 metrów. Jej paliwem była benzyna i płynny tlen. Chciał zbadać wyższe warstwy atmosfery ziemskiej. Stwierdził wtedy, że zastosowanie dwu i trzyczłonowej rakiety, której człony odpadałyby po kolei, może umożliwić lot w kosmos. Jego pomysł wykorzystali Niemcy przy budowie rakiety V-2 .
Kiedy profesor skończył , rakieta zaczęła majestatycznie wznosić się do góry, po czym runęła na ziemię. Goddard’a  otoczyli reporterzy. Zaczęli zasypywać go pytaniami. Nagły powiew wiatru zerwał kapelusz z głowy Amerykanina. Miecio podniósł go i chciał oddać, ale tłum reporterów był zbyt gęsty ,żeby się przez niego przecisnąć. Zresztą, kiedy Amerykanin odpowiedział na kilka pytań, skinął głową i ruszył w kierunku rakiety. Reporterzy jak ogon komety podążyli za nim.
- Profesorze skąd wziął się pomysł zbudowania rakiety? – zapytałam.
-Rakiety, czyli fajerwerki znane były ludziom od stuleci. Już wcześniej próbowano je zbudować i wystrzelić. , ale udało się to dopiero Goddardowi. Chciałbym z bliska zobaczyć jego rakietę, ale jest tam za dużo ludzi, a ja nie chciałbym wywołać sensacji- powiedział profesor  i uruchomił nasz pojazd.
-37-
Znaleźliśmy się nad piękną wijącą się wśród traw i drzew rzeką. Wzdłuż brzegu biegali dwaj chłopcy w koszulkach i spodenkach. Nieopodal stali dwaj mężczyźni ubrani w długie spodnie i białe koszule. Wyposażeni w spinningi namiętnie przecinali żyłkami lustro wody. Niedaleko nas dwie panie ubrane w pastelowego koloru suknie, leżały na rozłożonych na trawie kocach. Odpoczywały w cieniu olbrzymich parasolek. Z uwagą obserwowały poczynania panów, którzy pomimo usilnych starań nie mogli pochwalić się żadną zdobyczą. Na nas nikt nie zwracał uwagi, zapewne dlatego ,że częściowo zasłaniały nas krzaki a dodatkowo położyliśmy się na trawie ,żeby wreszcie odpocząć. Szumiały liście, śpiewały ptaki, pachniały kwiaty i zioła. Idylla. Chcieliśmy zrobić przerwę w podróży, żeby odpocząć, , wygrzać się w słońcu, posilić i wyspać. Psiak wypuszczony z koszyka, trochę pobiegał w naszym pobliżu a następnie też wyciągnął się na słońcu. Jedząc zapasy z Kanady obserwowaliśmy towarzystwo bawiące się nad wodą. Panowie nadal z marnymi efektami próbowali łowić ryby , a chłopcy dołączyli do pań i teraz zajadali kanapki , popijając je sokiem.
-Marcinie- odezwała się jedna z dam, naucz mnie łowić ryby.
Wywołany gentelman usiłował się wykręcić, ale przytłoczony błaganiami i jękami oraz wymownymi spojrzeniami damy musiał ulec.
-Oczywiście kochanie – wymamrotał kapitulując.
Dama podreptała do niego. Pan wręczył jej wędkę i stanął za nią. Cierpliwie tłumaczył jak odblokować kołowrotek i wykonać rzut. Pani dostosowała się do wskazówek swojego wybranka. To, co stało się chwilę później spowodowało, że zapomniałam o całym świecie. Dama wykonała rzut, błystka pogrążyła się w wodzie i ona powoli zaczęła nawijać żyłkę na kołowrotek. Wtedy nastąpiło potężne szarpnięcie, wędka wygięła się w pałąk i biedna niewiasta zaryła swoim pięknym noskiem w kępę trawy. Nie puściła jednak wędki. Poderwała się na nogi i zaczęła popuszczać żyłkę. Zachowywała się jak wytrawny łowca. Nie reagowała n a krzyki i błagania gentelmana, żeby oddala mu wędkę.- nie szarp, z wyczuciem ,popuszczaj, wybieraj, - wydawał komendy z których ona i tak sobie nic nie robiła. Dostrzegłam błysk w jej oku i poczułam litość do ryby. Biedaczka wpadła w ręce tygrysicy gotowej wydrzeć ją ze środka rzeki gołymi rękami.
Obserwowałam, jak z wyczuciem wybierała żyłkę. Odległość między nią a rybą zmniejszała się. Ryba poczuła płyciznę i rozpaczliwie szarpnęła się, chciała wrócić na środek rzeki. Niewiasta szarpnęła równie potężnie. Ryba szerokim łukiem wyleciała z wody, żyłka pękła, a ryba wylądowała na trawie. 
Obydwaj panowie rzucili się na nią i przydusili do trawy. Po chwili ryba znieruchomiała. Nie żyła. Wtedy jeden z nich chwycił ją za skrzele i podniósł. To był szczupak. Miał przeszło metr długości. Leżący obok mnie ponowie tylko głośniej sapnęli. W naszych czasach, w zanieczyszczonych rzekach o takim połowie mogli tylko pomarzyć.  Było mi żal. Taka piękna ryba, po takiej wspaniałej walce po prostu udusiła się. Czy nie byłoby lepiej, żeby wróciła do wody? Gdzie zachowanie „fair play” , szacunek do przeciwnika. Dlaczego ta zasada ma dotyczyć tylko ludzi a zwierzęta , ptaki, ryby są traktowane jak bezuczuciowe rzeczy.
Pod wieczór przyjechały dwie eleganckie limuzyny. Lokaje , którzy z nich wysiedli wypakowali dodatkowe koszyki z jedzeniem i piciem. Jeden rozpalił ognisko. Towarzystwo upiekło na nim kiełbaski, żartowali przy tym z męża pani Kamili , który już nie chciał dać żonie wędki do ręki a wzmiankowanej damie gratulowali wędkarskiego sukcesu. Pan Marcin   tłumaczył, że nie chciał ,żeby żona siała spustoszenie wśród ryb, ale czułam, że przemawiała przez niego męska zazdrość. Wieczorem służący spakowali koszyki, kocyki, parasolki, wędki . Towarzystwo zapakowało się do samochodów i odjechali. Wypuściliśmy z koszyka naszego psiaka. Ciągle nie mogliśmy się zdecydować jak go nazwiemy. Szczęśliwy z uzyskanej swobody , szalał na łące, i wtedy wszyscy zauważyliśmy pozostawiony pod krzakami koszyk. Było w nim pełno jedzenia. O rany! Jak te misterne kanapki pachniały. Jaki pyszny był ten chleb , a jakie smakowite bułeczki! A to mięsko pieczone, wiejski serek, sól ! Delicje. Kiedy się najedliśmy,  panowie którzy znaleźli leżącą w trawie szpulkę żyłki, ucięli gałązki leszczyny, poszukali haczyki, wykopali nad rzeką dżdżownice , zrobili wędki i zaczęli w miejscach wskazanych przez Miecia łowić ryby. O dziwo złapali ich dosyć sporo. Udało im się na nowo rozpalić nieduże ognisko i po chwili oczyścili i upiekli wszystkie rybki. Mieliśmy zapasy jedzenia na dalszą drogę. Ponieważ zbliżała się noc, pozgarnialiśmy siano leżące na łące w mały stóg i położyliśmy się spać Powietrze drgało od cykających świerszczy i śpiewu ptaków. Na niebie świecił księżyc w pełni. Zobaczyłam spadającą gwiazdę - chcę, żebyśmy cali i zdrowi wrócili do domu – pomyślałam.
Obudził nas chłód poranka. Po umyciu się w rzece i zjedzeniu śniadania ruszyliśmy w dalszą drogę.
-38-
Znaleźliśmy się przed potężnym budynkiem. Środek obiektu widać było przez oszklone drzwi. Była tam olbrzymia tablica z datą 24. X. 1929. Poniżej wisiały kartki z nazwami firm i cyframi, Do tej tablicy co chwilę podbiegali ludzie i zmieniali kartki z cyframi przy firmach . Każdej zmianie kartki towarzyszył rozpaczliwy krzyk ludzi stojących na ulicy i obserwujących wnętrze przez szklane drzwi. Słychać było pojedyncze wystrzały. Zrozumiałam. gdzie się znaleźliśmy. Staliśmy przed drzwiami nowojorskiej giełdy. Byliśmy świadkami narodzin wielkiego kryzysu gospodarczego, który odczuły wszystkie państwa na świecie i spowodował  wybuch drugiej wojny światowej. Strzały , które słyszeliśmy, były wystrzałami samobójców. Przerażająca była obojętność tłumu na tragedię ludzi odbierających sobie z rozpaczy życie. To był czarny dzień w historii. Tego dnia wielu ludzi zostało nędzarzami, bez możliwości podjęcia pracy, ponieważ krach na giełdzie spowodował  bankructwo wielu fabryk, zakładów , koncernów, przedsiębiorstw. Usłyszeliśmy ,że profesor coś mówi – spojrzeliśmy- po jego twarzy spływały łzy. Milczeliśmy , a profesor zaczął opowiadać.
-Mój ojciec Wyjechał do Ameryki , jak to się mówiło „ za chlebem” . Było nas dziewięcioro rodzeństwa, a z kawałka ziemi trudno było wyżyć. Ojcu udało się znaleźć pracę w fabryce. Ponieważ był złotą rączką, to mimo, że był analfabetą, szybko nauczył się obsługiwać maszyny, awansował nawet na majstra. Zarobione pieniądze przesyłał do domu, ale część za namową szefa ulokował w akcjach. Chciał kupić dom i sprowadzić nas do Ameryki. Krach na giełdzie spowodował, że ojciec stracił wszystko, pracę, oszczędności, nadzieję na zobaczenie rodziny, kupienia domu, powrotu do Polski. Nigdy więcej nie mieliśmy o nim wiadomości. Chciałbym go zabrać  ze sobą naszą maszyną .albo chociaż powiedzieć mu jak sobie poradziliśmy, ale nie wiem gdzie i jak go szukać? Wiem tylko ,że dzień ten przeżył, ponieważ tydzień po tym zdarzeniu wysłał do nas swój ostatni list. Kolega , któremu go podyktował napisał, że ojciec wszystko stracił, pracę,  pieniądze,   ze tęskni za domem ale nie ma jak wrócić, że w mieście dzieją się straszne rzeczy . Ludzie są bici, zabijani, obudziły się najgorsze instynkty, że się boi, że nas kocha . Byłem najstarszy z rodzeństwa. Kiedy to się stało miałem czternaście lat. Postanowiłem, że jak dorosnę pojadę do Ameryki , odszukam ojca i sprowadzę do domu. Wstawałem rano , oprzątałem zwierzęta, szedłem do miasta gdzie pracowałem jako gazeciarz. Chodziłem po południu do szkoły .Byłem najbiedniejszym , ale najpilniejszym uczniem. Zdobytą wiedzą, po powrocie do domu i dokończeniu zajęć w gospodarstwie dzieliłem się z rodzeństwem. Dzięki temu nauczyli się czytać, pisać i liczyć.   Po wojnie ukończyłem szkoły, zostałem inżynierem. Budowałem mosty na całym świecie. Nigdy nie trafiłem na najmniejszy ślad po ojcu, chociaż szukaliśmy go przez PCK i inne organizacje charytatywne.
- Może poszukamy go teraz ?  - zaproponowałam.
- To nie ma sensu – powiedział profesor- może go tu nie ma , a nie przeszukamy przecież wszystkich ulic, - powiedział profesor i uruchomił  maszynę.
-39-
Staliśmy na ulicy wśród rozentuzjazmowanego tłumu. Ulicą maszerowały dzieci w białych bluzkach i brunatnych spodenkach lub spódniczkach. Miałam wrażenie ,że patrzę na małych żołnierzy. Szły karnie w równych odstępach. W rękach -miały płonące pochodnie. Zapadał zmierzch. Wszyscy wpatrzeni byli w mównicę, stojącą na środku placu. Wokół niej ustawiały się dzieci. Na mównicę wszedł mężczyzna ubrany w czarny uniform. Zaczął mówić twardym chropowatym głosem. Mówił po niemiecku. Na placu panowała cisza. Tylko ten jeden głos brzmiał ostro, wśród cieni rzucanych przez pochodnie. Kiedy przestał ,dzieci zaczęły skandować ;
-Heil Hitler! Heil Hitler!
Do głosów dzieci dołączyły głosy dorosłych. Zaczęły płonąć kolejne pochodnie odpalane jedne od drugich. Wkrótce cały plac wyglądał jak rozlewająca się rzeka ognia., grożąca okrzykami „ Heil Hitler” całemu światu.
Nagle z mroku wyłoniła się grupa mężczyzn. Otoczyli nas , a jeden z nich powiedział coś do profesora. Profesor powoli i dobitnie coś odpowiedział. Wtedy najwyższy z nich, uderzył z całej siły profesora pięścią w głowę. Profesor przewrócił się . Panowie rzucili się profesorowi z odsieczą. Wywiązała się bójka. Okazało się, że Karol zna judo. Bałam się ,że na pomoc hitlerowcom, ruszą inni faszyści obecni na placu. Na szczęście nie ruszyli ,słuchali przemówienia Hitlera. Ocuciłam profesora.  Hitlerowcy chwilowo wycofali się. Wiedzieliśmy, że za chwilę wrócą z posiłkami i wtedy będziemy bez szans. Profesor uruchomił maszynę. Jeszcze przez chwilę widzieliśmy światła pochodni.
-Ten ogień ogarnie cały świat,  zniszczy wiele istnień i zburzy istniejący porządek - szepnął Miecio.


-40-
I znowu las. Niedługo to będzie nasze naturalne środowisko. Od zmierzchu do nocy nie ma dużego odstępu- pomyślałam. Zmieniło się tylko miejsce.
Usłyszeliśmy warkot  lecącego samolotu. Leciał nisko. Prawie muskał czubki drzew. Przeleciał nad naszymi głowami. Wtedy zobaczyliśmy rozpalające się ogniska. Samolot wylądował  na polanie. Wysiadło z niego pięciu ludzi. Wyładowywano z niego  skrzynki i załadowywano na stojące w pobliżu furmanki. Kiedy ładowano skrzynie usłyszeliśmy, na jaką akcję szykowali się partyzanci. Wywiad donosił ,że Niemcy szykują transport dzieci do Oświęcimia. Należało transport zatrzymać, unieszkodliwić konwojentów i uwolnić dzieci. Samolotem przyleciał lekarz, felczer , pielęgniarki , a w skrzyniach były lekarstwa. Rozładunek szedł sprawnie. Wiedziano , że dzieci w transporcie ,są chore i głodne. Problemem było ukrycie tych dzieci w jak najkrótszym czasie przed Niemcami. Przygotowanie do akcji miało trwać tydzień, ale w każdej chwili wszystko się mogło zmienić. Samolot już zdążył odlecieć. Ogniska zostały zgaszone. Dziwiło mnie, że partyzanci rozmawiają swobodnie, bez lęku, że ktoś ich podsłucha. My trwaliśmy w bezruchu, ponieważ najmniejszy szelest, czy trzask gałązki mógł nas zdradzić. Tu w pobliżu musieli mieć czujki.  Usłyszeliśmy głos kukułki. To nie  jest naturalny dźwięk w nocy. Z zarośli zaczęły się wynurzać grupki partyzantów. W każdej chwili mógł nas ktoś odkryć. Profesor po ciemku nastawił maszynę. Otaczający nas dym świecił w ciemności. Usłyszeliśmy krzyki, huknął strzał. Na szczęście my już zniknęliśmy.
-41-
Czuliśmy przytłaczający nas ciężar. Mgła rozwiewała się powoli. Naszym oczom ukazał się dom. Jego elewacja była żółtego koloru, a my nasz domek pomalowaliśmy na biało. W ogródku była dziewczyna.
-Małgosia – usłyszeliśmy głos Karola.
Nagle zobaczyliśmy drugiego Karola zbliżającego się do furtki. Wszedł  do ogrodu, a nasz Karol ruszył jak zahipnotyzowany za nim. Czułam ,że stanie się coś strasznego. Szli tak, jakby się zupełnie nie widzieli. Kiedy znaleźli się blisko siebie nasz Karol pchnął z  całej siły tego drugiego i zniknął. Biedaczyna, pokulał się jak piłka po trawniku, wykonując efektowne salto, w końcówce upadku wylądował na stercie suchych gałęzi. To musiało boleć. Piękny bukiet kwiatów rozsypał się w powietrzu i utworzył mozaikę na jego ubraniu. Podbiegła do niego Małgosia. My także chcieliśmy biec , ale zderzyliśmy się z niewidzialną ścianą.
-To ściana naszej dziury czasu- usłyszeliśmy głos profesora. Karol jako półduch wydostał  się z niej, ale nie wiem czy nam się uda. Tu jest jakieś zwężenie. Energia zgromadzona w dziurze działa na nas z coraz większą siłą. Nie mam pojęcia czy się z niej wydostaniemy , czy zostaniemy zmiażdżeni. Spojrzałam na naszego psiaka leżącego w koszu. Biedaczyna . Nie mógł nawet podnieść łebka . Z trudem oddychał.
- Profesorze , dlaczego nie możemy się teraz wydostać i tkwimy w tej pułapce. Przedtem mieliśmy dużo swobody? - zapytał Rysiu.
- Sądzę, że dziura ma kształt potężnego leja, Teraz dobiliśmy do jej brzegów. W przeszłości poruszaliśmy się swobodnie po całych miastach, ponieważ nie zbliżaliśmy się do jej brzegów. Każdy lejek ma zwężenie , które przechodzi w nóżkę i my właśnie jesteśmy w takiej nóżce. Zagęszczenie znajdujących się w niej atomów, wraz z energią przez nie wytwarzaną zwiększa się. Przy końcu naszej drogi ich energia może być zbliżona do mocy reaktora atomowego, ale my nie będziemy jej czuli. Może być też tak, że za chwilę  tunel w którym się znajdujemy, rozszerzy się i odzyskamy swobodę. Pamiętajmy ,że nikt przed nami nie znalazł się w takim miejscu.
To co usłyszeliśmy było straszne. Wolałam nie myśleć co stało się z Karolem i ci stanie się z nami za chwilę. Podeszłam do Rysia i przytuliłam się do niego . Dopiero teraz naprawdę zdałam sobie sprawę z tego, ile On dla mnie znaczy. Miałam wrażenie, że nigdy go nie doceniałam, że za rzadko okazywałam i mówiłam ile dla mnie znaczy. Teraz znowu nie miałam odwagi mu tego powiedzieć. Mój Rysiu wziął mnie za rękę. Spojrzeliśmy na siebie. Poczułam ,że dopóki jesteśmy ze sobą nic nam się nie stanie. Wytrzymamy nawet to co nadchodziło, choćby było najgorsze.
Profesor niechętnie nastawił maszynę. Znowu otoczył dym . Ucisk był potworny. Nie miałam siły oddychać. Czułam ,że tracę przytomność. Kiedy oprzytomnieliśmy, byliśmy w naszym ogrodzie. Świeciło słońce. Usiedliśmy. Nic nas nie gniotło. Niepewnie podnosiliśmy się z ziemi. Wszyscy padliśmy sobie w objęcia. Śmialiśmy się i płakaliśmy na przemian. Byliśmy w naszym domu. Nie wiedzieliśmy tylko w jakim czasie, ale nie chcieliśmy sprawdzać.
-42-
Długo na was czekałem- usłyszeliśmy glos Karola. Stal w drzwiach naszego domu i uśmiechał się do nas.
- Jak ty to zrobiłeś?- usłyszeliśmy głos Miecia.
Sam nie rozumiem jak to się stało. Kiedy popchnąłem tamtego Karola czyli mnie , wpadłem zamiast niego do tunelu. Były w nim różne moje kawałki ducha, które się ze mną złączyły, ale kilka zostało jeszcze w przyszłości. To tłumaczy dlaczego ciągle jestem niekompletny, ale też dlaczego robiłem się wyraźniejszy. Nieświadomie zbierałem moją energię rozsypaną w tym ogrodzie w różnych czasach. Kiedy wylądowałem na trawniku ,  sprawdziłem czas. Nasza podróż trwała pół godziny. Wiem , bo kiedy wyruszaliśmy, stałem twarzą do kościelnego zegara i zapamiętałem godzinę. Dzień , miesiąc i rok też nie były problemem. Radio w kuchni wyświetla całą datę. Chodźcie na herbatę. Czekając na was wstawiłem wodę.
-43-
W ten sposób zakończyliśmy naszą podróż w czasie. Miecio i Rysiu powrócili do pracy w szkole. Są cenionymi wykładowcami , potrafiącymi otwierać przed młodymi ludźmi nowe horyzonty i pobudzać ich do kreatywnego myślenia. Profesor zamieszkał z nami. Staliśmy się jego rodziną. Ja wróciłam do moich roślin, tworzę teraz oryginalne kompozycje wzorowane na kulturze wschodu. Nasza psina przeżyła podróż. Biega radośnie po podwórku i poluje na krety. Okazała się suczką . Nazwaliśmy ją Łapka. Przedmioty , które zbieraliśmy podczas naszej podróży zbutwiały, pordzewiały , rozsypały się, lub zbiły. Szkoda. Profesor nadal udoskonala  maszynę. Chce dokładniej zbadać dziurę czasu. Mówi o niej nasza i twierdzi, że takich dziur jest więcej , tylko nikt ich jeszcze nie odkrył. Chce wyruszyć nią w przyszłość. Nikt z nas nie chce tego zrobić, ale chyba Karol się waha. Może chce odszukać w przyszłości brakujące elementy siebie?
-44-
Kiedy skończyłam pisać popatrzyłam na ,,Karola”. Mrugał do mnie porozumiewawczo światłami.
-Co sądzisz o mojej książce – zapytałam.
-Za dużo danych z programu historycznego , nie przyciska się byle czego- mruczał.
- Ciągle mnie krytykujesz, pochwal mnie chociaż raz, bo wyłączę cię z sieci- zagroziłam.
Nic z tego -zaśmiał się- mam długoterminowe zasilanie awaryjne , jestem doskonały- chwalił się.
-„Karol” – nie drażnij mnie bo cię uszkodzę
-Nie dasz rady ,mam system szybkiej regeneracji.
-To według ciebie, jak mam poprawić  opowiadanie.
-Podaj dodatkowe dane.
Kiedy wystukałam nowe dane i włączyłam w obieg posiadanych danych , usłyszałam dzwonek przy furtce. Przyjechali do nas moi rodzice z wizytą. Nacisnęłam guzik otwierający i wtedy usłyszałam huk. Oszołomiło mnie na moment.
„Karol , co się stało? - spojrzałam na furtkę . Rodziców nie było!
-Błąd w programie, atak wirusa – mamrotał migając czerwoną lampką. Rodzice w programie historycznym….Szerokie pole działania wirusa. …Program naprawy…przewidywany czas….Miesiąc…
-Zerwałam się z krzykiem i poczułam potężne uderzenie.
 Obudziłam się w szpitalu. Na pytanie co się stało? –opowiadałam , co „Karol” zrobił. Opowiadałam jeszcze kilka razy.
Teraz przebywam w pokoiku z łóżkiem i stolikiem na którym stoi „Karol” . W oknie są kraty. Całe dni przeglądam jego programy, i nie wiem jak z niego wyciągnę rodziców.  Od czasu do czasu wychodzę na spacer. Zbieram wtedy siły i kiedy wracam to szukam, szukam, szukam….



Ploteczki, historyjki

Historie , które tu opiszę wymyśliłam lub gdzieś usłyszałam , niektóre przeżyłam osobiście. Pozostawiam do oceny  tym , którzy będą kiedyś to czytali  , co jest prawdą a co nie.

Burzowe historie

Kogut

Mieli gospodarze w pobliskiej wsi koguta. Było to ptaszysko stare, ale gospodarz nie miał ochoty spotykać się z nim na obiedzie i jeść w postaci rosołu i to nie z powodu jego lat. Kogucisko lepiej pilnowało podwórka , niż niejeden pies. Na widok obcego zbliżającego się do bramy, stroszył pióra , piał głośno i doskakiwał z dziobem i pazurami do nóg intruza. Odstępował tylko po przyjściu gospodyni albo gospodarza , ale i wtedy kręcił się w pobliżu, obserwował spod zwisającego grzebienia gotowy do obrony swojego podwórka. Przyszło upalne lato , czas żniw. Po żniwach gospodarze obchodzili rocznicę ślubu. Rocznica , rocznicą, ale kogut gotów spacyfikować całą rodzinę  , która przyjedzie na uroczystość . Dorośli , wiadomo , poradzą sobie z kogutem , ale wnuki! Pożyczył  gospodarz od sąsiada dużą metalową klatkę . Wpakował do niej koguta. Dobrze zamknął i wyniósł w cień pod drzewo rosnące za oborą. Goście dopisali, zjedli, powspominali, pozwiedzali. Po południu przyszła burza. Krótka , letnia. Pobłyskało , pogrzmiało,  huknęło gdzieś blisko i się skończyło . Goście wyszli pooddychać  świeżym powietrzem. Dzieci  zdjęły sandały i pobiegły biegać na łąkę biegać po mokrej trawie. Nagle wróciło jedno z dzieci, to najmłodsze, z gatunku tych co wszędzie wtykają swój nosek i z triumfem ogłosiło „ Dziadku , dziadku a pod drzewem leży upieczony duży  ptaszek , zupełnie goły”.

 

Rower

Wracałam z pracy do domu rowerem, Było lato, gorąco. Do przejechania miałam osiem kilometrów. Kiedy byłam w połowie drogi , która częściowo prowadziła przez las,  nadeszła burza. Chciałam się schować na przystanku autobusowym, ale większą część jego konstrukcji stanowiły metalowe elementy. Zrezygnowałam, Wielu ludzi w tych czasach dojeżdżało do pracy rowerami, więc nie zdziwił mnie widok mężczyzny wyjeżdżającego z bocznej drogi i jadącego przede mną. Był ubrany w ciężki gumowy płaszcz i miał kalosze. Zazdrościłam mu tego ubioru, ponieważ on był suchy a ja mokłam. Kiedy on już wyjechał z lasu , minął tory kolejowe i wyjechał na otwartą drogę a ja byłam jeszcze w lesie, gdzieś w pobliżu uderzył piorun w drzewo. Huk był potworny. To co się wydarzyło w tym momencie trwało mniej niż sekundę. Rower tego gościa zamienił się w jeża. Odstrzeliły wszystkie szprychy, koła zamieniły w ósemki, wszystko co było metalowe , było nienaturalnie powykrzywiane. Facet był trochę poobijany, ale pozbierał się z asfaltu. Kiedy oglądał rower z jego ust padało p…… ch……, j……, i tym podobne wypowiedzi bardzo emocjonalne.  Obejrzał rower , wszystkie jego części skopał do przydrożnego rowu i dalej ruszył na piechotę. Musiał potem wrócić po ten złom, bo kiedy na drugi dzień jechałam do pracy roweru w rowie nie było.

 

 Dziwne

Jechałam wcześnie rano topolową aleją, Słońce dopiero zaczynało wznosić się nad horyzontem. Był duszny, parny poranek , jak to w lecie. Nad jedną z topoli zauważyłam jasną  jak słońce w południe kulę, Po prostu wisiała nad tą topolą w powietrzu. Zatrzymałam rower. Kula się nie poruszała. W pewnym momencie zaczęły sypać się z niej iskry, zupełnie jak z zimnych ogni a kula się zmniejszała. Zniknęła. Nie mam pojęcia co to było za zjawisko.

 

Alkohol

Alkoholizm to groźny nałóg , ale zdarza się, że jesteśmy pijani albo upiliśmy się nieświadomie.

Drożdże

Miałam wyznaczony termin przyjazdu do szpitala. Wieczorem sprawdziłam, czy wszystko mam uszykowane i nic mnie nie zaskoczy, Uszykowałam kanapki , ponieważ do szpitala musiałam jechać głodna a jedzenie dostawało  się po przydzieleniu łóżka. Na drugi dzień trochę zaspałam. Szybko złapałam torbę i w połowie drogi na stację uświadomiłam sobie ,że nie zabrałam kanapek. Na powrót do domu było już za późno. Postanowiłam, że kupię coś do jedzenia w dworcowym barze. Na stacji byłam przed szóstą rano. Bar był zamknięty. Ruszyłam w drogę do szpitala licząc ,że kupię coś w sklepach spożywczych po drodze. Sklepy też były zamknięte , ale w jednym akurat było przyjęcie towaru, został dostarczony nabiał. Uprosiłam kierowcę, żeby mi sprzedał  litr mleka (wtedy było mleko sprzedawane w szklanych butelkach) . Upewniłam się, czy kapselek mocno się trzyma i dokupiłam paczkę świeżych drożdży. Miał jeszcze pięciokilowe bloki żółtego sera, chciał mi jednego takiego potwora sprzedać w całości , ale był za drogi.  W szpitalu długo czekałam na przyjęcie. Na oddziale znalazłam się po śniadaniu. Badania też długo trwały, wypisy były koło południa, więc na łóżko i obiad szpitalny też się nie załapałam. Pech. Siedząc na torbie, na korytarzu poczułam ,że jestem głodna jak wilk, tym bardziej, że panie czekające na przydziały   łóżek tak jak ja, wyjęły swoje kanapki i zaczęły je z apetytem zajadać. Wyjęłam swoje drożdże i mleko i zjadłam to co miałam. Urwał mi się film. Jak się ocknęłam leżałam na szpitalnym łóżku, w sali śmierdziało jak w gorzelni. Samogon odbijał  mi się buzią , nosem i uszami. Widząc siedzących dookoła łóżka studentów  pomyślałam, że dostanę dożywotni zakaz wstępu do szpitala i czeka mnie powrót do domu w ekspresowym tempie , albo rok więzienia za pędzenie nielegalnego bimbru w żołądku. Na szczęście studenci wiedzieli co zjadłam  i znając mój wzrost , wagę i wiek mieli obliczyć kiedy wytrzeźwieję.

 

 Cukierki

Działo się to w czasach , kiedy niektóre produkty żywnościowe były na kartki .  Żeby kupić kawę ustawiały się długie kolejki. W mieście za czerwonymi zasłonkami ukrywał swój towar ,,Pewex” , a w telewizorze nadawali reklamy ,,Baltony” .Na kartki  za papierosy można było dostać czekoladowe cukierki. I oto w tych czasach rzucili do sklepu ,,Kukułki”  w półkilowych paczkach. Szczęścia dopełniał fakt, że nikt jeszcze tego nie zauważył, Byłam pierwsza!!! Z drugiej strony miałam pecha , ponieważ nie mogłam stanąć na końcu kolejki i kupić drugiej  paczki tego rarytasu. W pracy przekazałam koleżankom informację o tym sklepowym cudzie. Ustaliłyśmy plan działania, i wszystkie zostałyśmy szczęśliwymi posiadaczkami cukierków ,,bez kartek”. Przyznaję , nie mogłam w pracy oprzeć się pokusie i naruszyłam zawartość paczki. Przed wyjazdem do domu też jeszcze je podjadłam. Kiedy już wyjechałam z miasta na jednym z zakrętów czaił się zmotoryzowany milicjant. Kazał dmuchnąć w balonik i stała się katastrofa. Balonik zrobił się czerwony a ja pewnie z wrażenia i wstydu też. Nic nie pomogło tłumaczenie, że nie piję alkoholu. Kolor balonika mówił wszystko. Po wnikliwym przesłuchaniu, musiałam trzydzieści razy przeczytać skład kukułek ( zawierają alkohol) a troskliwy ,,Pan Władza” spuścił mi powietrze z przedniego koła , Pięć kilometrów prowadziłam do domu rower , ponieważ pompkę zostawiłam w pracy, Mam nauczkę na całe życie- zanim coś zjesz przeczytaj, jeżeli to możliwe skład.

 

JABŁKA

Bardzo lubiłam jeździć rowerem na bliższe lub dalsze wycieczki. W trakcie jednej z nich trafiłam na stary rozsypujący się dom  otoczony starymi jabłoniami. Najadłam się jabłek do syta i jeszcze nazbierałam do koszyka, który był  przyczepiony do kierownicy roweru. Jabłka były soczyste , miały miodowo słodki smak z lekka nutą kwasu . Teraz owoce tak nie smakują. W trakcie całej mojej wycieczki podjadałam owoce z koszyka, Owoce zawsze jadłam w dużych ilościach, Kiedy wracałam  , dwadzieścia metrów od domu zatrzymał mnie policjant, nasz dzielnicowy. Kazał mi dmuchnąć w alkomat, Wykazało ponad 0,5 promila, Kazał mi stanąć pod płotem i trzeźwieć. Był również tak jak ja zaskoczony stanem mojego upojenia. Wiedział ,że nie piję alkoholu. Całą sytuację obserwowali schowani na pobliskim podwórku równie wstawieni ale bezpiecznie ukryci ,,filozofowie piwni”. Słyszałam jak szeptem komentują całą sytuację. Cóż , stoję pod tym płotem, znudziło mi się ,    Wyjęłam jabłko i ugryzłam je. Rety! Dzielnicowy doskoczył do mnie jak żbik. Z wrażenia struchlałam.

Co ty robisz – wrzasnął.

Nic, jabłko jem -odpowiedziałam.

Ile tego zjadłaś? -dociekał.

Po zastanowienie stwierdziłam, że kilogram , może półtora.

Ja myślałem, że ty jesteś zawsze trzeźwa, a ty jesteś narąbana jak koala na eukaliptusie- stwierdził, ale puścił mnie do domu. Już nie musiałam trzeźwieć pod płotem

 

Zakład

Do szpitala trafił młody chłopak. Miał osiemnaście , najwyżej dwadzieścia lat.  Leżał sam na sali, ponieważ  nikt nie mógł wytrzymać odoru który wydzielał. Ten człowiek , założył się z kolegami, że wypije litr spirytusu . Wypił. Teraz gnił w środku na żywca. Nie wiem , czy lekarzom udało się go uratować. Lecz bez względu jak to się skończyło wiem jedno, ten chłopak  wygrał zakład, ale przegrał życie.

 Las

Na rondzie rosło jedno drzewo. Na chodnikach stały latarnie, więc teren był świetnie  oświetlony. Obudziły mnie nad ranem lamenty. Wstałam z łóżka i wyjrzałam przez okno, żeby zobaczyć co się dzieje. Przed drzewem stał facet i lamentował. Po chwili oderwał się od drzewa, obszedł je ciężkim krokiem i powrócił na pierwotne miejsce. Podniósł głowę i znowu zaczął lamentować. Po chwili znowu obszedł drzewo. Powtórzyło się to kilka razy. Po kolejnym powrocie w to samo miejsce krzyknął „ Kiedy się ten cho..ny las skończy”.

Upływ czasu,

To było zimą . Wracałam z nocnej zmiany. Już miałam wejść do domu, kiedy usłyszałam dziwne dźwięki dochodzące z zakładu po drugiej stronie ulicy. Jakiś gościu , który widać było, że przed chwilą skończył imprezować forsował solidny, metalowy , wysoki płot po którego drugiej stronie rosły drzewa. Ich gałęzie w wielu miejscach przerosły przez ogrodzenie, skutecznie utrudniając  jego sforsowanie. Po kilku upadkach w błoto zmieszane ze śniegiem, facet podniósł się  i rozgoryczony stwierdził „ Myślałem że wieczorem wyszedłem z domu  tu moja stara już płot zmieniła i drzewa posadziła”. Ten facet był z sąsiedniej miejscowości. 

Zwierzęta

Zwierzęta towarzyszą człowiekowi od tysięcy lat. Są z nami w dobrych i złych chwilach. Karmią nas, ubierają, ogrzewają, leczą, bronią, chronią nasz dobytek. Wyszkolone przez człowieka wykonują trudne i odpowiedzialne zadania.Są ludzie , którzy swoim pupilom nadają ludzkie cechy. Uczłowieczają je, Zapominają ,że one kierują się swoimi prawami. Czy przez ,,uczłowieczenie " są szczęśliwsze? 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz